sobota, 26 maja 2012

Myśli moje natrętne po realizacji wielkiego marzenia

UWAGA to długi tekst. Może warto odpuścić sobie, albo otworzyć piwo.

Od lat marzyłem o Syberii. Czytałem Badera, Koperskiego, snułem plany i dopieszczałem marzenia. Jeszcze w samolocie podsycałem swoje wyczekiwanie reportażami z Rosji. Teraz po trzech tygodniach w tym niesamowitym miejscu mam wreszcie swoje własne, warte więcej niż setki stron książek odczucia i wrażenia. Nasza wyprawa miała wiele wątków. I właśnie w ten sposób na nią patrzę. Może nie do końca chronologicznie, choć zdecydowanie bardziej emocjonalnie. 

Po pierwsze przygotowania:
Wszystko zaczęło się jak zwykle od piwa. Aby być dokładny od śmiałego i ukradkowego wyskoku na małe jasne podczas wrześniowej wyprawy. Tam, schowani w cieniu eleganckiej altanki sklepu ogólnospożywczego  gadaliśmy o tym co dalej, co po aktualnej wyprawie. Tak od słowa do słowa okazało się, że Wojtek (ukłony i wyrazy) organizuje wyjazd na Syberię dla muzeum WP w Białymstoku. Okazja nie do pogardzenia. Ustaliliśmy wstępny jak się później okazało skład i postanowiliśmy skorzystać z ułatwień i podpiąć się pod "muzealną" wyprawę. I tak to trwało. Było miło i komfortowo. Realizacja wielkiego marzenia zbliżała się milowymi krokami, a ja nic nie musiałem robić. Tylko czekać, aż wszystko będzie dopięte na ostatni guzik. Jak się trzy tygodnie przed planowanym wyjazdem okazało nie był to bynajmniej guzik kominiarza, który przynosi szczęście. Klient się wycofał , żona Wojtka urodziła, skład ewoluował, paszport okazał się nieważny. Zmieniło się też parę innych drobiazgów jak na przykład dostępność planowanych samochodów na miejscu. W takich to okolicznościach spojrzeliśmy sobie prosto w oczy, co w składzie trzyosobowym nie jest proste, i postanowiliśmy, że jedziemy, choćby nie wiem co. Ta brawurowa decyzja została wzmocniona kilkoma zwrotami wzmacniającymi naszą motywację, których przez wzgląd na trud wychowawczy mojej mamy (wszystkie najlepszego z okazji Twojego dnia mamo) tu nie przytoczę. Efektem naszej decyzji były szybkie przygotowania. W ciągu niespełna 3 tygodni załatwiliśmy mój paszport, nasze wizy i bilety, kontakt w Ułan-Ude dający szansę na samochód, wstępny plan naszej trasy, zakupy i ostateczny skład wyprawy. Mieliśmy wszystko, lub prawie wszystko. A jak przekonaliśmy się w Rosji "prawie robi wielką różnicę". Ale o tym później.

Przystojni, ogoleni i pachnący, czyli skład Operacji Bajkał 2012:

    Janek, Jankiem zwany

    Norbert, Grzybem zwany

    Maciek, Cichym zwany

Po drugie pierwsze wrażenia:
Inaczej, to słowo pasuje do wszystkich miejsc i sytuacji. Pasuje, choć nie oddaje wszystkiego.
Irkuck ukazał nam się nocą. Niewiele się zmienił za dnia. Nadal był szary, brudny, w pewien sposób przygnębiający i hałaśliwy. Był też intrygujący poprzez swą starą drewnianą architekturę, która ginie w stertach śmieci i otoczeniu wielkiej płyty. Więcej o Irkucku w relacji na żywo pt. "Gdzie te niedźwiedzie?"
Ułan-Ude pokazało się z bardziej cywilizowanej, przez to dla mnie nudnej strony. Za dużo Europy w Azji. W mieście gdzie zdecydowana większość ludzi patrzyła na mnie w różnym stopniu skośnymi oczami, czasem uśmiechając się na szczerozłoto, wszystkie reklamy atakowały nas uśmiechniętymi europejczykami o śnieżno białych zębach.
Kolej Transsyberyjska w swym najtańszym, czyli plackarnym wydaniu okazała się czysta, wykrochmalona, i trzeźwa jak skład niedzielnej małomiasteczkowej mszy. Nikt wprawdzie nie przewidział, że ludzie rosną ponad 180 cm, więc nasze nogi uroczo dyndały pod sufitem. Nie zmienia to faktu, że podróż koleją rzeczywiście skraca czas podróży.
Jazda różnymi środkami transportu lądowego pokazały ogromne przestrzenie, które nas otaczały. Jadąc na Syberię marzyłam o miejscach, w których oko nie będzie miało się na czym skupić. Dostałem to z nawiązką. Według miejscowych 100 km to nie odległość i coś w tym jest. Chce się żyć.
Bajkał był konsekwentny. Od początku zapierał dech w piersiach, budził podziw i szacunek. I tak mu zostało do ostatniego naszego spaceru po coraz cieńszym i miejscami już pękającym lodzie.
Las, może jeszcze ze względu na bliskość "cywilizacji" (pozwoliłem sobie na cudzysłów aby odróżnić cywilizację tamtą od naszej choćby z Bieszczad, czy Beskidów) na wyrost nazywany Tajgą, dał nam obraz tego, co to znaczy dziki i nieprzebyty teren. Świeże ślady niedźwiedzi dodawały dreszczyku, zwłaszcza w perspektywie biwaków pod namiotem w środku porośniętego gęstym lasem niczego.

Po trzecie "tu wszystko jest elementarne":
To było nad Bajkałem. Po pierwszym, pełnym dziecięcej radości i ekspresji wbiegnięciu na lód do głosu doszedł całkiem dorosły i dobrze odchowany głód. Na rybkę!!! Zakrzyknęliśmy jak jeden mąż i udaliśmy się do jedynego otwartego w okolicy o tej porze roku "lokalu" (cudzysłów z powodu jak poprzednio). Przy drzwiach przywitała nas grupa miejscowych wielbicieli koniaku. Po zwyczajowych pytaniach - skąd? dokąd? po co? zaprosili nas do środka. Wnętrze przywitało nas ceratami na stołach, zapachem ryby i uśmiechem pani za barem. Zanim wyszukaliśmy w naszych głowach odpowiednie rosyjskie słowa nasi nowi znajomi zamówili dla nas Omula i koniak. My zrewanżowaliśmy się Żubrówką. Ryba okazała się surowa, świeżo wypatroszona (niezbyt dokładnie) i kompletna - znaczy z głową i prawie wszystkimi oczami. Na naszych twarzach wymalowało się niedowierzanie, ale wspomnienie lektury opisującej miejscowe smakołyki i rzut oka na stolik "lokalsów" uspokoiły nas na tyle, że przystąpiliśmy do konsumpcji. Surowy Omul okazał się pyszny, słony jak przysłowiowa beczka soli i bardzo kaloryczny. A koniaczek, hmmm... (tu przyda się opis wrażeń smakowych związanych z rozlewaniem się po podniebieniu wspomnianego trunku). Po tym raju na ziemi trzeba było umyć ręce. W każdym rosyjskim sklepie czy barze jest zlew. Nad nim zbiornik podobny do znanego z naszych starych kibelków rezerwuaru. Czyli wszystko co potrzebne do mycia. Tylko gdzie kran?! -Bo "u nas wszystko jest elementarne" - powiedziała nasza gospodyni, pani Irena, podchodząc do nas z uśmiechem od ucha do ucha. I rzeczywiście, po co kran jak wystarczy podstawić ręce i... Nie, nie żadna fotokomórka, zwykły dynks, który podniesiony do góry pozwala zgromadzonej w opisanym wcześniej zbiorniku wodzie poddać się prawom fizyki i płynąć w dół. Proste, bezawaryjne i tanie w obsłudze. Elementarne zatem.
Tak jak elementarne i skuteczne są metody utrzymania czystości na kolei. Coś co naszemu PKP nie udało się do w pełni do tej pory w Rosji działa jak w zegarku. Przyjrzyjmy się dwóm najczęstszym mankamentom podróży pociągiem. Po pierwsze wiecznie opadająca deska klozetowa, której estetyka maleje wprost proporcjonalnie do przebytej przez pociąg drogi. Po drugie zapach na większości naszych stacji kolejowych wywołany grawitacyjną metodą spuszczania wody w toaletach. Ale jest na to metoda. Deski można się pozbyć. Nie odkręcić, po prostu produkować sedesy bez szansy jej zamontowania. W temacie korzystania z toalety podczas postoju wystarczy ją zamknąć na pół godziny przed stacją i utrzymać ten stan do pół godziny po jej opuszczeniu.
Proste, bezawaryjne i tanie w obsłudze. Elementarne zatem. A że mało pro-klienckie. No cóż, nie można jak widać mieć wszystkiego :)

PS. Gdyby ktoś chciał jadąc nad Bajkał od strony Irkucka zamówić rybkę lub ciepłe bliny podaję telefon:

    Namiar na Panią Irenę

Po czwarte ludzie:
Jednym słowem różni. Modni w dresach i skórach w miastach i tradycyjni w walonkach i chustach na głowie na wsiach. Niektórzy dzielący się ostatnim kawałkiem pożywienia, niektórzy wypijający nasz ostatni łyk piwa, jeszcze inni uprzejmi dla naszych portfeli. Różni.

Wstaliśmy dość późno, ale poprzednim dniem zasłużyliśmy sobie na wypoczynek. Moment wyjścia z namiotu i rzut okiem na oddalony o trzy metry brzeg zamarzniętego Bajkału pozostawiam Waszej wyobraźni. Dla mnie bezcenny. Plan na dzień (12 kwietnia) był prosty:
  1. Umyć się (pierwszy raz od czterech dni)
  2. Zrobić zakupy (na kolejne 3 - 4 dni)
  3. Dostać się na Haboj (klify na południowym krańcu wyspy)
Zamarzył nam się prysznic, najlepiej ciepły. Nasączane chusteczki są idealne pod namiot, ale ileż można. Duże nadzieje wiązaliśmy z bądź co bądź bardzo turystycznym nastawianiem miasteczka. W końcu w jednej z  drewnianych chat była nawet kafejka internetowa. Ale bez internetu. Bo nie sezon. Podobnie z myciem i dostępnością stanic. Na szczęście za szkołą (z drewnianą zjeżdżalnią na podwórku) znaleźliśmy otwarte coś turystycznego. Piszę coś, bo mam problem z klasyfikacją stylu architektonicznego. Podobno brak stylu to też styl i to chyba najlepszy opis kompleksu luźno rozstawianych domków z różnymi wieżyczkami i królującą na głównym placu Cafe Paris. Nasza nadzieja została wystawiona na poważną próbę gdy dowiedzieliśmy się, że pryszniców nie ma. Znaczy są, ale o same jeszcze nikt nie pytał, więc bez wynajęcia pokoju nie ma. Ale jest bania, ruska bania. I to w zasadzie za darmo, bo trudno uznać kwotę 100 rubli (10zł) za istotną w porównaniu do tego co nas czekało. Warunek był jeden - sami musimy sobie napalić. O tym jak było, pisałem już we wcześniejszym poście pt. "Ruska bania". Doświadczyliśmy zatem praktycznie bezinteresownej życzliwości chłopaków, którzy zawiadywali tym przybytkiem. Przy okazji pogadaliśmy (o dziwo po angielsku) i dowiedzieliśmy się o realnej szansie spotkania w lesie dzikiej zwierzyny i o możliwościach powrotu na stały ląd. Bezcenna pomoc. Dostaliśmy też zaproszenie na wizytę w drodze powrotnej, z którego na identycznych warunkach skorzystaliśmy. Przy okazji dziękujemy i pozdrawiamy.

Świeży, czyści i najedzeni, jako że czekając na odpowiednie nagrzanie się bani zjedliśmy i wypiliśmy śniadanie, ruszyliśmy szukać transportu na oddalony o ponad 35km Haboj.
Pod sklepem złapał nas miejscowy kierowca tablety (terenowego busa znanej i lubianej marki UAZ). Złapał ponieważ pojawił się nie wiadomo skąd i zanim opadł kurz już pomagał nam pakować plecaki do samochodu. W między czasie ustalał z nami stawkę za kurs. Jego propozycja brzmiała sześć. Po kilku gestach, pytaniach i wykorzystaniu brudnych szyb jako tablicy do pisania dogadaliśmy się, że sześć znaczy 600 rubli (60zł) za naszą trójkę. Coś nam jednak nie pasowało i już w drodze, ale na nasze szczęście jeszcze w miasteczku wróciliśmy do tematu. Okazało się, że trochę doświadczona minionymi przygodami intuicja nas nie zawiodła. Nagle sześć zaczęło oznaczać 6000 rubli (600zł), czyli nasz 3 albo nawet 4-dniowy budżet. Słowem za drogo i z taką informacją poprosiliśmy o wysadzenie nas przy najbliższym sklepie. Najbliższy naszemu kierowcy nie pasował, więc zawiózł nas do innego, wedle swojego uznania. Kiedy wysiadaliśmy powiedział, że i tak jedzie w interesującym nas kierunku i może nas podwieźć do najbliższej osady. Za darmo, czyli jak się po chwili okazało za 1000 rubli (przelicznik bez zmian). W odpowiedzi na tą kuszącą propozycję szybko się ewakuowaliśmy. Kiedy walczyliśmy z ostatnim plecakiem, którego pasek złośliwie utknął gdzieś w blaszanej tapicerce tablety kierowca wycenił nasz niespełna 10 -minutowy przejazd na 200 rubli. Zapłaciliśmy mu szczerym słowiańskim uśmiechem i pozostaliśmy na miejscu dumni, że nie daliśmy się zrobić w konia. Dumni i bladzi, bo przez moment zastanawialiśmy się czy nie pojawi się ponownie w towarzystwie kilku uczynnych kolegów. Stara prawda o zmienności nastawienia wraz z pojawieniem się turysty z potencjalną monetą sprawdziła się w stu procentach.

Ruch na drodze, czyli szerokim na kilka metrów wyboistym klepisku był praktycznie żaden. Nie było wyjścia, ruszyliśmy zatem z buta z typową dla nas myślą przewodnią "jakoś to będzie". I było, nawet lepiej niż jakoś. Oczywiście dzięki ludziom. Otwartym, ciekawym nas i bardzo gościnnych rybakom, którzy zatrzymali się przy nas już na 6 km naszego spaceru. Zapakowaliśmy się na pakę królującej na tutejszych drogach tablety i owiani zapachem świeżych ryb umościliśmy sobie siedziska na czym się dało. Jeszcze dobrze nie nacieszyliśmy się z naszego nowego tempa przemieszczania, kiedy kierowca z typowym dla subtelnej konstrukcji UAZa wyczuciem wcisnął hamulec. Powodem był sklep i konieczność zaopatrzenia się w piwo. Byłoby niegrzecznie wyłamać się, więc poszliśmy w ślady naszych wybawicieli. Dodatkowo kupiliśmy jeszcze dziękczynną butelką, której przyjęcia, ku naszemu zdziwieniu, odmówili. Może nie chcieli po drodze, tłumaczyliśmy sobie gapiąc się na wyjątkowo piękny, kiczowaty niemalże zachód słońca. Po jednym z podjazdów nastąpiło kolejne hamowanie. Po nim okienko dzielące nas od szoferki otworzyło się  i wypełnił je złoty uśmiech kapitana. Nastąpiła prezentacja, uściski dłoni i co najważniejsze padło hasło "nada bryzgać". Bryzgać czyli oddać hołd pamięci przodków przy pomocy alkoholu i skomplikowanego rytuału moczenia w nim końcówki serdecznego palca i strząsaniu kropel na cztery strony świata (na Małe Morze, Duże Morze, Skałę Szamana i coś czwartego czego nazwy nie wyłapałem). Tak doniosły obrządek wymaga należytej oprawy. Pojawił się nawet kieliszek, którego rolę pełnił odkręcony i opróżniony z co grubszych paprochów klosz od wewnętrznej lampki w kabinie kierowcy. Po drodze bryzgaliśmy jeszcze trzy razy.
Spędziliśmy noc pod gościnnym dachem rybaków. W ich zapomnianej przez Boga i sanepid chacie zostaliśmy ugoszczeni jak przyjaciele. Poczęstowani wódką (którą polewali nam, sami pijąc minimalnie, bo jutro do pracy - na lód), chlebem, cebulą, słoniną i blinami z bulionem. Bulion okazał się wodą, w której gotowane były pierogi, doprawioną śmietaną i pieprzem do smaku. Niebo w gębie. Dostaliśmy też propozycję zostania dłużej lub przynajmniej ponownej wizyty w drodze powrotnej.
Nie wiem jak u Was z wiarą w ludzi. U mnie dobrze, a takie wieczory i noce tylko utwierdzają mnie w takim podejściu.

    Bryzganie w kiczowatej oprawie

    Tableta, rybacy i nasz lokal w tle

Po piąte opisy przyrody:
W zasadnie to co widzieliśmy możliwie wiernie oddają zdjęcia w poście pt. "Syberia - podsumowanie obrazem pisane".
Cóż dodać? Blisko 20 km spacer po największym lodowisku świata uświadomił mi, że mam mięśnie w miejscach, o które zupełnie bym się nie podejrzewał. Udowodnił jak myląca jest odległość w tak monotonnym i płaskim ternie. Pokazał jak wielka jest rola psychiki, zarówno wpierająca jak i paraliżująca, wyłapująca każdy odgłos trzeszczącego lodu. 
Tajga szybko zweryfikowała moje pojęcie o gęstości lasu i planowanym tempie podróży. Doszliśmy do takiego momentu, że zrobiliśmy inwentarz naszych zapasów żywnościowych licząc się z tym, że szybko do ludzi to my nie dojdziemy.
Sajany zachwyciły mnie i w głowie nadałem im etykietę najpiękniejszego pasma górskiego jakie do tej pory widziałem. I do tego jeszcze przeze mnie, przez nas niezdobytego, więc...

A w temacie opisów przyrody, kto je lubi w książkach? Ja nie przepadam, opuszczę więc tą pisaninę. Jedźcie i oglądajcie, bo jak mówi reklama "naprawdę warto".

    Inwentaryzacja racji żywnościowych

Po szóste"prawie robi wielką różnicę":
Pamiętacie jak pisałem, że w ciągu niespełna trzech tygodni załatwiliśmy wszystko, w tym wizy i bilety. Dało się, tylko wkradł się nam mały błąd. Bilety powrotne mieliśmy na 26 kwietnia, a wizę tylko do 25. Jeden dzień, prawie nie ma różnicy. W Rosji "prawie" robi wielką różnicę.

Czas zatem na opowieść o walce z biurokracją, czarną damą i coraz bardziej realnym widmem deportacji. Naszym przewodnikiem po tym zawiłym temacie był Grzybu, on też najciekawiej dla słuchacza baja o tym zdarzeniu. Zatem, Grzybu napisz jak było...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Śmiało, zapraszamy do pisania :)