wtorek, 24 lipca 2012

Pocztówka z Bieszczad odgrzebana wśród staroci


Minął prawie rok od Naszej wyprawy z fundacją Jaśka Meli "Poza Horyzonty". Przy okazji sprzątania dysku znalazłem tekst pisany na bieżąco po, jeszcze w Bieszczadach. Słowa te pojawiły się kiedyś, gdzieś w sieci, na innym blogu. Teraz zamieszczam je tutaj. Po pierwsze, bo są dla mnie ważne i chcę żeby gdzieś były. Po drugie bo wyprawa o której mowa był kwintesencją przyzwyczajenia do myślenia.


Przy okazji pozdrowienia dla wszystkich uczestników i ludzi w brązowych koszulkach. 

A było to tak...


To już ostatni dzień naszej wyprawy. Co się działo zostało opisane i pokazane tu http://beskid.pozahoryzonty.org/. Teraz kiedy wszyscy jeszcze śpią mnie po głowie krążą pierwsze i na pewno nie ostatnie myśli jak muchy natrętne. Przed chwilą zakurzony Autosan zabrał dzieci z Dołżycy do szkoły, pewnie do Komańczy. Jest cicho i chłodno. Może nawet zimno, choć po kąpielach w strumieniu to rzecz względna.
Ostatnio wszystko jest względne. Bo jak tu nie zmienić spojrzenia świat, życie i różne tak zwane problemy po doświadczeniu i możliwości poobserwowaniu czystej i niczym nie skrępowanej radości i chęci życia.
Nie mam słów, które oddadzą choć w małej części ogrom zwycięstw, podniesień się po upadkach, zaciśnięć zębów, wyciągniętych pomocnych rąk i słów wsparcia, które wypełniły ostatni czas. Po głowie chodzą mi slogany typu „nie ma rzeczy niemożliwych”, „chcieć to móc” i tym podobne. Podobnie jak większość ludzi od zawsze słyszałem takie zdania i może nawet w część wierzyłem. Teraz po spotkaniu 10 autentycznych bohaterów, nie tych w pelerynach, maskach czy przysłowiowych majtkach na trykocie, tylko tych prawdziwych, którzy bez rąk, nóg, możliwości patrzenia bądź słuchania przeszli, przejechali i przepłynęli trasę w Beskidzie i Bieszczadach poznaje i uczę się powoli innego znaczenia tych słów.

Ania, Anita, Kasia, Karolina, Mariola, Szymek, Jarek, Bartek, Robert, Mateusz – dziękuję Wam za wszystko, za każdą minutę i każdy gest autentyczny aż do bólu.

Na koniec dwa wersy, które zapamiętam na zawsze i zrobię wszystko, żeby tak było.

„w gwiazdy się nie gap z rozdziawioną gębą,
tylko zrywaj je niczym polne kwiaty”

Nie wiem, kto jest autorem, mam nadzieję że się nie pogniewa że go nie podaję. Ja usłyszałem to od Ani w trakcie stromego podejścia, które powoli krok za krokiem pokonała, bo chce i może.

poniedziałek, 9 lipca 2012

Zasada Pareto

Nie dalej jak w ostatni piątek, siedziałem przy ognisku po całym dniu spływu Wisłą. Siedziałem, dyskutując na różne, czasami pozornie błahe tematy. Woda szumiała, słońce zachodziło barwiąc niebo czerwienią na lewym brzegu, na prawym burza mruczała leniwie, drwa wesoło strzelały, a ja piekłem kiełbaskę. Siedziałem, a gzy wielkości konia bawiły się ze mną w machanego, komary co i rusz testowały czy słyszę w stereo (kanał lewy, kanał prawy, oba kanały...). Już nie siedziałem tylko tańczyłem swój taniec paralityka, próbując oganiać się nie zostawiając musztardy na plecach. Tańczyłem, pytając wszystkich świętych, czemu większość bestii upodobała sobie akurat mnie, a nie Piotra, który jadł we względnym spokoju. No tak z 80% jak nic... 80/20? Zasada Pareto? Myśli moje niczym szczupak wabiony błystką pobiegły w kierunku biznesu...

A w biznesie od lat wpajano mi do głowy na różnego rodzaju warsztatach, że 20% pracy przynosi 80% zysków, udowadniając to na milion sposobów. Tymi 20% należy się zająć, poświęcać  im więcej czasu, kosztem części mniej produktywnej. Więcej zajmować się efektywnością projektów, optymalizacją i nauką kodowania, mniej pić kawę (budować relacje z ludźmi), wychodzić na papierosa. Tylko, że jakoś tak się składa, że większości błędów i wpadek w projektach uniknąłem "dzięki bywaniu na fajku" (choć sam nie palę)...

Cofnę się jeszcze w czasie, do liceum. 80% dobrych stopni uzyskiwałem dzięki nauce na którą poświęcałem 20% czasu (optymistycznie rzecz ujmując). Idąc za logiką szkoleniową powinienem więcej wkuwać, a mniej spotykać z kolegami , wchodzić i wychodzić z konfliktów, uczyć jak radzić sobie w grupie, załatwiać mniejsze i większe "interesy".  Bo wkuwanie było na ten moment najbardziej efektywne. Tylko, że dzisiaj z tego co się uczyłem nie pamiętam nawet 20% (a kto pamięta?), większość, z tej wiedzy jest nieaktualna lub nieprzydatna, a umiejętność budowania relacji z ludźmi stanowi ponad 80% mojego biznesu. I jak to się ma do zasady?

I nie piszę tego po to, żeby jakoś specjalnie krytykować nawiązywanie do zasady Pareto, bo doceniam jej wartość w biznesie. Zastanawia mnie jednak, na ile te "nieefektywne" 80% jest niezbędne, żeby te "efektywne" 20% mogło zaistnieć. Na co narażeni są liderzy, szefowie, pracownicy, którzy bezrefleksyjnie z nich rezygnują w pogoni za efektywnością. I czy aby na pewno dobrze identyfikują te 20%...

Kiedy tak rozmyślałem, kolejny skrzydlaty koń przywrócił mnie do rzeczywistości, próbując odlecieć z połową mojego uda w najbliższe szumiące krzaki. Sprawnym ciosem karate nabiłem sobie siniaka, próbując wybić mu ten plan z głowy. Odleciał, ale nie przejąłem się tym, bo przecież tylko 20% trafień może być skutecznych. Usprawiedliwiony, powróciłem do czerpania przyjemności z dyskusji na różne, czasem pozornie błahe tematy, jedzenia kiełbasy i słuchania jak drwa strzelają .Słońce wciąż jeszcze zachodziło barwiąc niebo na czerwono. I tylko w głowie pozostało mi pytanie gdzie teraz jestem w 20 czy w 80...?


poniedziałek, 2 lipca 2012

Jak botoks

Całkiem niedawno uczestniczyłem w ważnym z perspektywy mojej i moje firmy spotkaniu. Tematem było omówienie i wyciągnięcie wniosków na przyszłość z zakończonego projektu szkoleniowego. Moją rolą było, co bardzo wygodne, bycie tym drugim. Bycie w cieniu sprzyja obserwowaniu, wyciąganiu wniosków i generowaniu różnych skojarzeń. Na przykład takich o botoksie...

Jednym z głównych zagadnień naszego spotkania była kwestia zaangażowania pracowników w realizację celów biznesowych, własny rozwój i czynny udział w zmiany zachodzące w organizacji. Jednym z pomysłów, który się pojawił była konieczność cyklicznego dostarczania pozytywnej energii z zewnątrz, od menedżerów, tak "żeby się ludziom chciało". Pod hasłem energia ukrywa się tutaj motywowanie, dawanie przykładu, postawa własna i pokazywanie korzyści biznesowych.

To trochę jak ze wspomnianym botoksem, który został wprowadzony pod koniec 1980 przez okulistów do leczenia zaburzeń skurczy mięśni. Od 2002 roku stał się niekwestionowaną gwiazdą chirurgii plastycznej pomagając milionom pacjentów pozbyć się dokuczliwych zmarszczek na twarzy.

Tyle historii, przyjrzyjmy się temu co najbardziej interesujące, czyli samemu zabiegowi. Opis produktu mówi:

Botoks jest najpopularniejszą metodą wygładzania zmarszczek głównie w górnej części twarzy (tzw. zmarszczek mimicznych), zabieg polega na wstrzyknięciu preparatu w małej dawce w  kilka precyzyjnie wybranych miejsc na twarzy, całość trwa zazwyczaj od 15 do 30 minut. Botoks uniemożliwia przepływ impulsów nerwowych płynących z mózgu do wybranych tkanek mięśniowych, które z kolei przestają pracować czyli nie marszczą się i nie fałdują. Efekty zauważalne są już po dwóch lub trzech dniach, efekt końcowy jest widoczny już siódmego dnia.



Innymi słowy, jakaś "magiczna" substancja zaaplikowana w precyzyjnie wybrane miejsce potrafi zdziałać cuda już po kilku dniach. Marzenie każdego zarządzającego. Nie do końca. Kolejną porcję istotnych dla nas informacji dostarcza instrukcja postępowania po zabiegu:

Tuż po zabiegu Botoks powinno się zadbać o ograniczenie ruchów mięśni, graniczących z tymi w które preparat był wstrzykiwany. Efekty Botoksu utrzymują się około 3 do 5 miesięcy. Jeżeli odczujesz widoczne zanikanie jego efektów powinnaś poddać się kolejnej kuracji.

3 do 5 miesięcy. Potem magia znika. A ludzie zostają z kurzymi łapkami i niechęcią do rannego wstawania do pracy. Mało tego już wiedzą, że ich menedżer ma cudowny lek. Po co więc samemu zadbać o zdrowie, dietę, czy wysypianie się. Wystarczy zgłosić się na kolejny zabieg odmładzający. I już po kilku dniach...


Ot, takie moje przemyślenia ze spotkania.

sobota, 26 maja 2012

Myśli moje natrętne po realizacji wielkiego marzenia

UWAGA to długi tekst. Może warto odpuścić sobie, albo otworzyć piwo.

Od lat marzyłem o Syberii. Czytałem Badera, Koperskiego, snułem plany i dopieszczałem marzenia. Jeszcze w samolocie podsycałem swoje wyczekiwanie reportażami z Rosji. Teraz po trzech tygodniach w tym niesamowitym miejscu mam wreszcie swoje własne, warte więcej niż setki stron książek odczucia i wrażenia. Nasza wyprawa miała wiele wątków. I właśnie w ten sposób na nią patrzę. Może nie do końca chronologicznie, choć zdecydowanie bardziej emocjonalnie. 

Po pierwsze przygotowania:
Wszystko zaczęło się jak zwykle od piwa. Aby być dokładny od śmiałego i ukradkowego wyskoku na małe jasne podczas wrześniowej wyprawy. Tam, schowani w cieniu eleganckiej altanki sklepu ogólnospożywczego  gadaliśmy o tym co dalej, co po aktualnej wyprawie. Tak od słowa do słowa okazało się, że Wojtek (ukłony i wyrazy) organizuje wyjazd na Syberię dla muzeum WP w Białymstoku. Okazja nie do pogardzenia. Ustaliliśmy wstępny jak się później okazało skład i postanowiliśmy skorzystać z ułatwień i podpiąć się pod "muzealną" wyprawę. I tak to trwało. Było miło i komfortowo. Realizacja wielkiego marzenia zbliżała się milowymi krokami, a ja nic nie musiałem robić. Tylko czekać, aż wszystko będzie dopięte na ostatni guzik. Jak się trzy tygodnie przed planowanym wyjazdem okazało nie był to bynajmniej guzik kominiarza, który przynosi szczęście. Klient się wycofał , żona Wojtka urodziła, skład ewoluował, paszport okazał się nieważny. Zmieniło się też parę innych drobiazgów jak na przykład dostępność planowanych samochodów na miejscu. W takich to okolicznościach spojrzeliśmy sobie prosto w oczy, co w składzie trzyosobowym nie jest proste, i postanowiliśmy, że jedziemy, choćby nie wiem co. Ta brawurowa decyzja została wzmocniona kilkoma zwrotami wzmacniającymi naszą motywację, których przez wzgląd na trud wychowawczy mojej mamy (wszystkie najlepszego z okazji Twojego dnia mamo) tu nie przytoczę. Efektem naszej decyzji były szybkie przygotowania. W ciągu niespełna 3 tygodni załatwiliśmy mój paszport, nasze wizy i bilety, kontakt w Ułan-Ude dający szansę na samochód, wstępny plan naszej trasy, zakupy i ostateczny skład wyprawy. Mieliśmy wszystko, lub prawie wszystko. A jak przekonaliśmy się w Rosji "prawie robi wielką różnicę". Ale o tym później.

Przystojni, ogoleni i pachnący, czyli skład Operacji Bajkał 2012:

    Janek, Jankiem zwany

    Norbert, Grzybem zwany

    Maciek, Cichym zwany

Po drugie pierwsze wrażenia:
Inaczej, to słowo pasuje do wszystkich miejsc i sytuacji. Pasuje, choć nie oddaje wszystkiego.
Irkuck ukazał nam się nocą. Niewiele się zmienił za dnia. Nadal był szary, brudny, w pewien sposób przygnębiający i hałaśliwy. Był też intrygujący poprzez swą starą drewnianą architekturę, która ginie w stertach śmieci i otoczeniu wielkiej płyty. Więcej o Irkucku w relacji na żywo pt. "Gdzie te niedźwiedzie?"
Ułan-Ude pokazało się z bardziej cywilizowanej, przez to dla mnie nudnej strony. Za dużo Europy w Azji. W mieście gdzie zdecydowana większość ludzi patrzyła na mnie w różnym stopniu skośnymi oczami, czasem uśmiechając się na szczerozłoto, wszystkie reklamy atakowały nas uśmiechniętymi europejczykami o śnieżno białych zębach.
Kolej Transsyberyjska w swym najtańszym, czyli plackarnym wydaniu okazała się czysta, wykrochmalona, i trzeźwa jak skład niedzielnej małomiasteczkowej mszy. Nikt wprawdzie nie przewidział, że ludzie rosną ponad 180 cm, więc nasze nogi uroczo dyndały pod sufitem. Nie zmienia to faktu, że podróż koleją rzeczywiście skraca czas podróży.
Jazda różnymi środkami transportu lądowego pokazały ogromne przestrzenie, które nas otaczały. Jadąc na Syberię marzyłam o miejscach, w których oko nie będzie miało się na czym skupić. Dostałem to z nawiązką. Według miejscowych 100 km to nie odległość i coś w tym jest. Chce się żyć.
Bajkał był konsekwentny. Od początku zapierał dech w piersiach, budził podziw i szacunek. I tak mu zostało do ostatniego naszego spaceru po coraz cieńszym i miejscami już pękającym lodzie.
Las, może jeszcze ze względu na bliskość "cywilizacji" (pozwoliłem sobie na cudzysłów aby odróżnić cywilizację tamtą od naszej choćby z Bieszczad, czy Beskidów) na wyrost nazywany Tajgą, dał nam obraz tego, co to znaczy dziki i nieprzebyty teren. Świeże ślady niedźwiedzi dodawały dreszczyku, zwłaszcza w perspektywie biwaków pod namiotem w środku porośniętego gęstym lasem niczego.

Po trzecie "tu wszystko jest elementarne":
To było nad Bajkałem. Po pierwszym, pełnym dziecięcej radości i ekspresji wbiegnięciu na lód do głosu doszedł całkiem dorosły i dobrze odchowany głód. Na rybkę!!! Zakrzyknęliśmy jak jeden mąż i udaliśmy się do jedynego otwartego w okolicy o tej porze roku "lokalu" (cudzysłów z powodu jak poprzednio). Przy drzwiach przywitała nas grupa miejscowych wielbicieli koniaku. Po zwyczajowych pytaniach - skąd? dokąd? po co? zaprosili nas do środka. Wnętrze przywitało nas ceratami na stołach, zapachem ryby i uśmiechem pani za barem. Zanim wyszukaliśmy w naszych głowach odpowiednie rosyjskie słowa nasi nowi znajomi zamówili dla nas Omula i koniak. My zrewanżowaliśmy się Żubrówką. Ryba okazała się surowa, świeżo wypatroszona (niezbyt dokładnie) i kompletna - znaczy z głową i prawie wszystkimi oczami. Na naszych twarzach wymalowało się niedowierzanie, ale wspomnienie lektury opisującej miejscowe smakołyki i rzut oka na stolik "lokalsów" uspokoiły nas na tyle, że przystąpiliśmy do konsumpcji. Surowy Omul okazał się pyszny, słony jak przysłowiowa beczka soli i bardzo kaloryczny. A koniaczek, hmmm... (tu przyda się opis wrażeń smakowych związanych z rozlewaniem się po podniebieniu wspomnianego trunku). Po tym raju na ziemi trzeba było umyć ręce. W każdym rosyjskim sklepie czy barze jest zlew. Nad nim zbiornik podobny do znanego z naszych starych kibelków rezerwuaru. Czyli wszystko co potrzebne do mycia. Tylko gdzie kran?! -Bo "u nas wszystko jest elementarne" - powiedziała nasza gospodyni, pani Irena, podchodząc do nas z uśmiechem od ucha do ucha. I rzeczywiście, po co kran jak wystarczy podstawić ręce i... Nie, nie żadna fotokomórka, zwykły dynks, który podniesiony do góry pozwala zgromadzonej w opisanym wcześniej zbiorniku wodzie poddać się prawom fizyki i płynąć w dół. Proste, bezawaryjne i tanie w obsłudze. Elementarne zatem.
Tak jak elementarne i skuteczne są metody utrzymania czystości na kolei. Coś co naszemu PKP nie udało się do w pełni do tej pory w Rosji działa jak w zegarku. Przyjrzyjmy się dwóm najczęstszym mankamentom podróży pociągiem. Po pierwsze wiecznie opadająca deska klozetowa, której estetyka maleje wprost proporcjonalnie do przebytej przez pociąg drogi. Po drugie zapach na większości naszych stacji kolejowych wywołany grawitacyjną metodą spuszczania wody w toaletach. Ale jest na to metoda. Deski można się pozbyć. Nie odkręcić, po prostu produkować sedesy bez szansy jej zamontowania. W temacie korzystania z toalety podczas postoju wystarczy ją zamknąć na pół godziny przed stacją i utrzymać ten stan do pół godziny po jej opuszczeniu.
Proste, bezawaryjne i tanie w obsłudze. Elementarne zatem. A że mało pro-klienckie. No cóż, nie można jak widać mieć wszystkiego :)

PS. Gdyby ktoś chciał jadąc nad Bajkał od strony Irkucka zamówić rybkę lub ciepłe bliny podaję telefon:

    Namiar na Panią Irenę

Po czwarte ludzie:
Jednym słowem różni. Modni w dresach i skórach w miastach i tradycyjni w walonkach i chustach na głowie na wsiach. Niektórzy dzielący się ostatnim kawałkiem pożywienia, niektórzy wypijający nasz ostatni łyk piwa, jeszcze inni uprzejmi dla naszych portfeli. Różni.

Wstaliśmy dość późno, ale poprzednim dniem zasłużyliśmy sobie na wypoczynek. Moment wyjścia z namiotu i rzut okiem na oddalony o trzy metry brzeg zamarzniętego Bajkału pozostawiam Waszej wyobraźni. Dla mnie bezcenny. Plan na dzień (12 kwietnia) był prosty:
  1. Umyć się (pierwszy raz od czterech dni)
  2. Zrobić zakupy (na kolejne 3 - 4 dni)
  3. Dostać się na Haboj (klify na południowym krańcu wyspy)
Zamarzył nam się prysznic, najlepiej ciepły. Nasączane chusteczki są idealne pod namiot, ale ileż można. Duże nadzieje wiązaliśmy z bądź co bądź bardzo turystycznym nastawianiem miasteczka. W końcu w jednej z  drewnianych chat była nawet kafejka internetowa. Ale bez internetu. Bo nie sezon. Podobnie z myciem i dostępnością stanic. Na szczęście za szkołą (z drewnianą zjeżdżalnią na podwórku) znaleźliśmy otwarte coś turystycznego. Piszę coś, bo mam problem z klasyfikacją stylu architektonicznego. Podobno brak stylu to też styl i to chyba najlepszy opis kompleksu luźno rozstawianych domków z różnymi wieżyczkami i królującą na głównym placu Cafe Paris. Nasza nadzieja została wystawiona na poważną próbę gdy dowiedzieliśmy się, że pryszniców nie ma. Znaczy są, ale o same jeszcze nikt nie pytał, więc bez wynajęcia pokoju nie ma. Ale jest bania, ruska bania. I to w zasadzie za darmo, bo trudno uznać kwotę 100 rubli (10zł) za istotną w porównaniu do tego co nas czekało. Warunek był jeden - sami musimy sobie napalić. O tym jak było, pisałem już we wcześniejszym poście pt. "Ruska bania". Doświadczyliśmy zatem praktycznie bezinteresownej życzliwości chłopaków, którzy zawiadywali tym przybytkiem. Przy okazji pogadaliśmy (o dziwo po angielsku) i dowiedzieliśmy się o realnej szansie spotkania w lesie dzikiej zwierzyny i o możliwościach powrotu na stały ląd. Bezcenna pomoc. Dostaliśmy też zaproszenie na wizytę w drodze powrotnej, z którego na identycznych warunkach skorzystaliśmy. Przy okazji dziękujemy i pozdrawiamy.

Świeży, czyści i najedzeni, jako że czekając na odpowiednie nagrzanie się bani zjedliśmy i wypiliśmy śniadanie, ruszyliśmy szukać transportu na oddalony o ponad 35km Haboj.
Pod sklepem złapał nas miejscowy kierowca tablety (terenowego busa znanej i lubianej marki UAZ). Złapał ponieważ pojawił się nie wiadomo skąd i zanim opadł kurz już pomagał nam pakować plecaki do samochodu. W między czasie ustalał z nami stawkę za kurs. Jego propozycja brzmiała sześć. Po kilku gestach, pytaniach i wykorzystaniu brudnych szyb jako tablicy do pisania dogadaliśmy się, że sześć znaczy 600 rubli (60zł) za naszą trójkę. Coś nam jednak nie pasowało i już w drodze, ale na nasze szczęście jeszcze w miasteczku wróciliśmy do tematu. Okazało się, że trochę doświadczona minionymi przygodami intuicja nas nie zawiodła. Nagle sześć zaczęło oznaczać 6000 rubli (600zł), czyli nasz 3 albo nawet 4-dniowy budżet. Słowem za drogo i z taką informacją poprosiliśmy o wysadzenie nas przy najbliższym sklepie. Najbliższy naszemu kierowcy nie pasował, więc zawiózł nas do innego, wedle swojego uznania. Kiedy wysiadaliśmy powiedział, że i tak jedzie w interesującym nas kierunku i może nas podwieźć do najbliższej osady. Za darmo, czyli jak się po chwili okazało za 1000 rubli (przelicznik bez zmian). W odpowiedzi na tą kuszącą propozycję szybko się ewakuowaliśmy. Kiedy walczyliśmy z ostatnim plecakiem, którego pasek złośliwie utknął gdzieś w blaszanej tapicerce tablety kierowca wycenił nasz niespełna 10 -minutowy przejazd na 200 rubli. Zapłaciliśmy mu szczerym słowiańskim uśmiechem i pozostaliśmy na miejscu dumni, że nie daliśmy się zrobić w konia. Dumni i bladzi, bo przez moment zastanawialiśmy się czy nie pojawi się ponownie w towarzystwie kilku uczynnych kolegów. Stara prawda o zmienności nastawienia wraz z pojawieniem się turysty z potencjalną monetą sprawdziła się w stu procentach.

Ruch na drodze, czyli szerokim na kilka metrów wyboistym klepisku był praktycznie żaden. Nie było wyjścia, ruszyliśmy zatem z buta z typową dla nas myślą przewodnią "jakoś to będzie". I było, nawet lepiej niż jakoś. Oczywiście dzięki ludziom. Otwartym, ciekawym nas i bardzo gościnnych rybakom, którzy zatrzymali się przy nas już na 6 km naszego spaceru. Zapakowaliśmy się na pakę królującej na tutejszych drogach tablety i owiani zapachem świeżych ryb umościliśmy sobie siedziska na czym się dało. Jeszcze dobrze nie nacieszyliśmy się z naszego nowego tempa przemieszczania, kiedy kierowca z typowym dla subtelnej konstrukcji UAZa wyczuciem wcisnął hamulec. Powodem był sklep i konieczność zaopatrzenia się w piwo. Byłoby niegrzecznie wyłamać się, więc poszliśmy w ślady naszych wybawicieli. Dodatkowo kupiliśmy jeszcze dziękczynną butelką, której przyjęcia, ku naszemu zdziwieniu, odmówili. Może nie chcieli po drodze, tłumaczyliśmy sobie gapiąc się na wyjątkowo piękny, kiczowaty niemalże zachód słońca. Po jednym z podjazdów nastąpiło kolejne hamowanie. Po nim okienko dzielące nas od szoferki otworzyło się  i wypełnił je złoty uśmiech kapitana. Nastąpiła prezentacja, uściski dłoni i co najważniejsze padło hasło "nada bryzgać". Bryzgać czyli oddać hołd pamięci przodków przy pomocy alkoholu i skomplikowanego rytuału moczenia w nim końcówki serdecznego palca i strząsaniu kropel na cztery strony świata (na Małe Morze, Duże Morze, Skałę Szamana i coś czwartego czego nazwy nie wyłapałem). Tak doniosły obrządek wymaga należytej oprawy. Pojawił się nawet kieliszek, którego rolę pełnił odkręcony i opróżniony z co grubszych paprochów klosz od wewnętrznej lampki w kabinie kierowcy. Po drodze bryzgaliśmy jeszcze trzy razy.
Spędziliśmy noc pod gościnnym dachem rybaków. W ich zapomnianej przez Boga i sanepid chacie zostaliśmy ugoszczeni jak przyjaciele. Poczęstowani wódką (którą polewali nam, sami pijąc minimalnie, bo jutro do pracy - na lód), chlebem, cebulą, słoniną i blinami z bulionem. Bulion okazał się wodą, w której gotowane były pierogi, doprawioną śmietaną i pieprzem do smaku. Niebo w gębie. Dostaliśmy też propozycję zostania dłużej lub przynajmniej ponownej wizyty w drodze powrotnej.
Nie wiem jak u Was z wiarą w ludzi. U mnie dobrze, a takie wieczory i noce tylko utwierdzają mnie w takim podejściu.

    Bryzganie w kiczowatej oprawie

    Tableta, rybacy i nasz lokal w tle

Po piąte opisy przyrody:
W zasadnie to co widzieliśmy możliwie wiernie oddają zdjęcia w poście pt. "Syberia - podsumowanie obrazem pisane".
Cóż dodać? Blisko 20 km spacer po największym lodowisku świata uświadomił mi, że mam mięśnie w miejscach, o które zupełnie bym się nie podejrzewał. Udowodnił jak myląca jest odległość w tak monotonnym i płaskim ternie. Pokazał jak wielka jest rola psychiki, zarówno wpierająca jak i paraliżująca, wyłapująca każdy odgłos trzeszczącego lodu. 
Tajga szybko zweryfikowała moje pojęcie o gęstości lasu i planowanym tempie podróży. Doszliśmy do takiego momentu, że zrobiliśmy inwentarz naszych zapasów żywnościowych licząc się z tym, że szybko do ludzi to my nie dojdziemy.
Sajany zachwyciły mnie i w głowie nadałem im etykietę najpiękniejszego pasma górskiego jakie do tej pory widziałem. I do tego jeszcze przeze mnie, przez nas niezdobytego, więc...

A w temacie opisów przyrody, kto je lubi w książkach? Ja nie przepadam, opuszczę więc tą pisaninę. Jedźcie i oglądajcie, bo jak mówi reklama "naprawdę warto".

    Inwentaryzacja racji żywnościowych

Po szóste"prawie robi wielką różnicę":
Pamiętacie jak pisałem, że w ciągu niespełna trzech tygodni załatwiliśmy wszystko, w tym wizy i bilety. Dało się, tylko wkradł się nam mały błąd. Bilety powrotne mieliśmy na 26 kwietnia, a wizę tylko do 25. Jeden dzień, prawie nie ma różnicy. W Rosji "prawie" robi wielką różnicę.

Czas zatem na opowieść o walce z biurokracją, czarną damą i coraz bardziej realnym widmem deportacji. Naszym przewodnikiem po tym zawiłym temacie był Grzybu, on też najciekawiej dla słuchacza baja o tym zdarzeniu. Zatem, Grzybu napisz jak było...


wtorek, 8 maja 2012

Syberia - podsumowanie obrazem pisane

Czyli kilka zdjęć. Było ponad 900, doświadczenie podpowiadało, że żaden oglądacz nie zniesie więcej niż 100. Mimo starań i kilku selekcji wyszło prawie 200. No ale w końcu to były 3 tygodnie walki z naturą, biurokracją, sobą i czynnikami zewnętrznymi :)




Powoli pisze się opis całości, ale główna treść tego zdania zawarta jest w słowie "powoli" :)

Miłego oglądania

maciek

środa, 25 kwietnia 2012

Mydło wszystko umyje...

Jutro wylot. Chyba. Jest jeszcze cień szansy/obawy, że będzie deportacja. O tym w kolejnym odcinku, jak już wszystko będzie jasne i pewne. W ramach zyskania uwagi napiszę tylko, że luz i improwizacja nie zawsze idą w parze z urzędowym, wręcz wojskowym podejściem do "klienta".

Skoro wylot, to powrót do cywilizacji. Nagle wagi nabrało zagadnienie higieny osobistej. W końcu w samolocie nie da się otworzyć okien. Zatem prysznic. Tylko jak i gdzie? Przecież taki zwykły z kafelkami, duperelkami, zimną wodą osobno i dywanikiem nie bardzo pasuje do naszej włóczęgi. Tu z pomocą przybył Danzan, nasz przewodnik z ostatnich dni wyprawy. Po nocy spędzonej w małej typowo syberyjskiech chatce zaproponował "tiopłyj dusz". Dodatkowo kusił obietnicą, że to tuż, tuż za rogiem. I rzeczywiście było tuż, tuż za rogiem, tyle że syberyskim. W tych przestrzeniach oznacza to 30 kilometrów jazdy lokalnymi drogami, które bardzo szybko leczą z narodowej tendencji do narzekania na nawierzchnie i oznakowanie.

Na miejscu Danzan zapytał "chcecie prysznic czy wolicie wannę?". W innych okolicznościach (czyt. składzie) wanna byłaby bardzo kusząca. W naszej jednolitej grupie przedstawicieli płci mniej pięknej zdecydowanie postawiliśmy na prysznic. Tu powinienem w piękny i kwiecisty sposób opisać okolicę i coś co miejscowi nazywają kurortem. Poświęcić kilka słów temperaturze wody i otoczenia. Zgrabną metaforą oddać nasze szczęście i czystą rozkosz jakiej doświadczyliśmy. Powinienem, ale tego nie zrobię. Zwyczajnie nie czuję się na siłach tych fizycznch i intelektualnych, żeby słowami oddać to:












Potem udaliśmy się jeszcze na spontaniczne "ruskie safari", czyli prejażdżkę na pace gruzawika. Celem były wody lecznicze. Tak oto dopełniliśmy nasz dzień odnowy biologicznej.

A wszystko to u podnóża pasma górskiego Sajany, najpiękniejszego jakie w życiu widziałem.





maciek
pisane w drodze, na kolanie

Location:Irkuck,Rosja

sobota, 21 kwietnia 2012

Bo z kobietami nigdy nie wie się...

Kilka dni temu poprosiłem moje słońce, żeby na szybko wrzuciła klka słów o naszej sytuacji na FB. W słowach tych przyrównałem nasz cel, czyli Glinkę, najwyższy szczyt Nosa do kobiety. Mniej więcej brzmiało to tak "kusi obietnicą pięknych widoków i trzyma na dystans stromizmą ośnieżonego podejścia".

Dziś już z cywilizacji, po prysznicu mogę powiedzieć coś więcej. Po pierwsze dama ta dała nam mocno w kość. Po drugie pozostała dla nas niedostępna i niezdobyta. Chowając męską, urażoną dumę do kieszeni powiem jak było po kolei.

Start był obiecujący, na niebie błękit jak w folderach reklamujących plaże Egiptu. W powietrzu wiosna. Pod stopami piach utwardzony nocnym przymrozkiem. Do tego perspektywa oznaczonego szlaku, co w tym regionie jest tak częste jak punktualny przyjad pociągu relacji Warszawa - Wrocław. No i ona, widoczna ponad lasem. Jak na wyciągnięcie ręki.

Niepomni trudów poprzedniego dnia i 30 kilometrowego marszu ruszyliśmy na podbój. Nasza wybranka dość szybko pokazała nam, że do łatwych nie należy. Zwodziła ledwo widoczną (nieoznakowaną jak się okazało) ścieżką, nęciła krótkimi momentami widoków, uczyła cierpliwości długą drogą prze las. Czasem pokazywała pazurki w postaci świeżych śladów niedźwiedzia precinających obrany przez nas szlak. Przede wszystkim jednak sprawdzała naszą wytrwałość, zmuszając nas do marszu po mokrym śniegu, w którym grzęźliśmy po kolana, a czasem głębiej. Takie podchody trwały koło czterech godzin. Kiedy w naszych głowach pojawiała się myśl "czy warto?" Glinka odsłaniała trochę swoich wdzięków. Jak to kobieta wiosenną porą zastępując długi, ciepły płaszcz czymś lżejszym i krótszym. I szliśmy, bo któż by się oparł takiej pokusie...

Nie pierwsza to góra w naszych podróżach, nie pierwsza kobieta na ścieżce naszego życia. Dzięki doświadczeniom poprzednich razów wiedzieliśmy kiedy powiedzieć pas. Zabrakło nam może 2 godzin. Mimo wszystko widok na Bajkał jaki w nagrodę za trud otrzymaliśmy wart był każdej kropli potu.

A Glinka, pozostała piękna, kusząca i tajemnicza. Jak zjawiskowa kobieta, która zachwyca, pobudza wyobraźnię i... pozostaje w swerze marzeń. Może innym razem.

Jak pisze Piotr Bukartyk "kobiety jak te kwiaty, powąchać tak, dotykać nie". A my chcieliśmy dotknąć...

maciek

PS. Magda, Ty wiesz co.


pisane w drodze, na kolanie

Location:Ułan Ude,Rosja

środa, 18 kwietnia 2012

Budda jaki jest każdy wie...

...albo i nie. Ja nie wiedzialem. Znaczy oglądałem takie filmy dokumantalne jak Klasztor Shaolin, czy Kung-Fu Panda, ale na własne oczy nic bliskiego buddyjskiej świątynii nie widziałem.
Dziś byliśmy w centrum buddyzmy rosyjskiego koło Ułan-Ude. Najkrócej rzecz ujmując powiem tak: takie centrum, jaki kraj (a żeby być dokładnym region) . Z jednej strony ciekawe, na swój sposób fascynujące i pobudzające apetyt. Z drugiej jakieś takie przypadkowe. Gdzieś dobudowane, domalowane, dostawione i na prędce z desek zbite.

Tu mała dygresja: lat temu 7 debiutowaliśmy z Grzybem w rajdzie rowerowym zwanym TransCarpatia. Tuż przed zawodami udaliśmy się do biura organizatora dumnie zgłosić nasze przybycie i odebrać przysługujące nam pakiety startowe. Na ogromnym stole wyłożone były wszystkie zestawy i numery startowe. Niestety kojeność ich ułożenie nie miała nic wspólnego z porządkiem rosnącym czy malejącym. Z pomocą przybył nam gość z obsługi i spokojnie wyjaśnił nam, że "pakiety ułożone są w porządku chaotycznym".

Centrum buddyzmu, Irkuck, Ułan-Ude wpisują się w tą definicję w 100%. W wielu miejscach, na szybko bez ogólnego pomysłu region się amerykanizuje/europeizuje co moim skromnym zdaniem mu nie służy.

Jutro jedziemy na Nos. Znowu namiot, przeprawy, tajga i góry. Cudo.

Potem zwiedzanie Archanu z Danzanem i koniec... Ale jeszcze się odezwę.


Na koniec obrazek ilustrujący...




maciek (ten na dole)


pisane w drodze, na kolanie

Location:Ułan Ude,Rosja

wtorek, 17 kwietnia 2012

Znów w cywilizacji

No to połowa za nami, przed nami jak zwykle nieznane i improwizacja na temat...
Plan na dziś - odszukać posterunek policji migracyjnej w Ulan-Ude i przekonać panów (choć pewnie łatwiej byłoby panie), żeby nam przedłużyli wizy o jeden dzień.
W kilku słowach o tym co za nami. Śmiało mogę powiedzieć, że wyspę Olkhom poznaliśmy dokładnie i z różnych stron. Była wspominiana wcześniej ruska bania (nawet dwa razy), było poznanie obyczajów miejscowych rybaków, był nocleg w zapomnianej przez czas i sanepid chacie naszych nowych przyjaciół Buriatów.




Były też dwa dni walki z Tajgą, która jest wymagającym przeciwnikiem. Wymagającym, dzikim i pięknym zarazem. Pierwotny las, wysokie klify i raz na jakiś czas widok na największe lodowisko na świecie jakim o tej porze roku jest Bajkał.




I te wieczorne ogniska w kompletnej pustce, pod bajecznie rozgwieżdżonym niebem...




Na deser był port ze skutymi lodem kutrami i wszechobecnymi znakami dawnej PGRowskiej świetności.


A jakby ktoś pytał jak kulturalnie napić się wódeczki jadąc ruską tabletką przez bezdroża i stepy, odpowiadam - wystarczy odkręcić klosz wewnętrznej lampki (najlepiej tej przy kierowcy) wyrzucić co grubsze śmieci i elegancki, odpowiednio pojemny i nietłukący się kieliszek gotowy.

Na zdarowie...
maciek

pisane w drodze, na kolanie

Location:Ułan Ude,Rosja

czwartek, 12 kwietnia 2012

Z Lodu

10.04
Na oko wydawało się proste. Przejść stąd tam. Ot tak na wprost. No to poszli my, prostym, równym szybkim tempem może przez chwilę, a później wszystkie wersje areobiku: uda rozwarte, uda ściśniete, na jednej nodze, spin prosty, drobienie gejszy, rozjazd pospolity. Jak droga nadała. Nie spodziewałem się ze lód na przestrzeni kilkudziesięciu metrów może być tak różnorodny. Człowiek zwraca na to szczególną uwagę kiedy coś zaczyna trzeszczec... :)
W sumie zeszło nam się około 6 godzin.








Ps. Jesteśmy już po Bani. Chyba nawet czyści.
Posane z kolana
Grzybu.

Location:Rosja

Ruska bania

Czekamy na banie. Za 100 rubli możemy sobie zgotować mycie (pierwsze od 3 dni) i relaks dla zmęczonych nóg i ramion. Ale drogi czytelniku nie daj się zwieść tej niskiej cenie. Ogólnie Rosja jest droga, przynajmniej ta część w której jesteśmy. Największego psikusa spłatała nam wiosna. Z racji tego, że lód na Bajkale gdzie niegdzie odtajał nie mogliśmy dostać się na Olkhom samochodem. Pozostał nam spacer po lodzie i poduszka czyli wodolot (kosztowna maszyna). Mimo kosztów wspomniany prawie 20km spacer po metrowym lodzie ze świadomością, że pod nami około 30 metrów najczystszej wody na świecie wart był wszystkiego. Trzeba kilku kroków żeby przestać myśleć i nasłuchiwać każdego trzasku.

Trzy noce pod namiotem na brzegu Bajkału dostarczyły nam skrajnie różnych doznań. Od mrozu i pełnego gwiazd nieba, przez deszcz i wichurę, która koniecznie chciała złożyć nasz namiot (nie bacząc na naszą obecność w środku) po piaszczystą plażę u podnóża skały Szamana.

Przed nami 3 lub 4 dni na wyspie. Naszym celem są klify i najwyższy wierzchołek w okolicy. W lasach według relacji miejscowych powinniśmy spotkać jelenie i wilki. Na razie spotkaliśmy niedźwiedzie, trzy niedźwiedzie.





To co dej pory widzieliśmy to zaledwie kawałek świętego morza. Dziś, najpóźniej jutro zobaczymy ogrom całości. Przystawka jest wyjątkowo smaczna więc apetyty ogromne.

Kończe bo czas na mycie.
miłego
maciek


pisane w drodze, na kolanie

Location:Rosja

niedziela, 8 kwietnia 2012

Gdzie te niedźwiedzie?

Na razie syberyjska zima przywitała nas piękną wiosną. Czyste niebo, słońce, romantyczna muzyka na głównych skwerach Irkucka. Na ulicach nie ma niedźwiedzi tylko wystrojeni panowie i piękne panie. Króluje czerń, zarówno u góry w postaci skurzanych kurtek jak i u dołu w postaci równie eleganckich co wygodnych spodni dresowych. Z paskami. Panie inaczej, kolorowo, złoto i kuso. Tak wystrojeni wolnym krokiem przechadzają się chodnikami. Chodnikami, których nie ma. Są za to dziury, wyboje i błoto. Istna ścieżka zdrowia. Ciekawe co na to matki z dziećmi w wózkach?

Co innego ulice. Równe, proste, i dobrze oznaczone to one może kiedyś będą. Na ten moment to poligon, na którym pieszy nie ma szans. Zza łuku wypadają ścigające sie autobusy, ze świateł z piskiem i dymem ruszają sprowadzone z Japonii toyoty (obowiązkowo bez zderzaków, a czasem bez znaczniejszej części karoserii). Nawet światła dla pieszych są rzadkością.

A miasto. No właśnie, cały ten przydługi wstęp służył mi jako wybieg. Taka gra na czas żeby znaleźć odpowiednie słowo opisujące Irkuck. Ja nawet nie wiem czy mi się to miasto podoba? Jak je opisać?

Jest bogate i biedne zarazem. W nocy sprzątane są ulice a miasto i tak jest przeraźliwie zaśmiecone. Rzeka jest piękna i czysta z dnem widocznym praktycznie na całej szerokości. Brzegi zaś zdobią gustowne, wielobarwne opakownia z różnych tworzyw sztucznych. Jest sporo starych, pięknych, drewnianych domów. Stoją, pamiętając lata świetności wciśnięte między socjlistyczne twory z wielkiej płyty. Są misternie zdobione, pomalowane najczęściej na zielono lub niebiesko i kryte szarym jak rzeczywistość eternitem. No i te nazwy ulic: Lenina, Dzierżyńskiego, Marksa i kilku innych, o których karty polskich podręczników do historii ostatnio raczej milczą.





Jednym słowem?
To trzeba zobaczyć, poczuć, zjeść rybkę w parku i pogadać z miejscowymi lumpami (czemu oni zawsze do nas podejdą?). Trzeba bo coraz większa ilość supermarketów i secend handów nie wróży dobrze opisanym wcześniej drewnianym perełkom architektury.

maciek


pisane w drodze, na kolanie

Location:Irkuck,Rosja

Wspomnień czar

Aż mi sie łezka w oku zakręciła... Panie sklepowe zadziwiająco uprzejme i cierpliwe...





I jak tu nie kochać Rosji...?

Pisane z kolana
Grzybu

Location:Irkuck,Rosja

sobota, 7 kwietnia 2012

Zamkniete...

Zamknięte z powodu że nieczynne



Z przyczyn niezależnych od operatora wieczorny wpis nie odbędzie się.
Cichy
Janek
Grzybu.

Ps.
Cichego uprasza sie o nie edytowanie postów w stanie niskiej stabilnosci psychofizycznej

Location:Irkuck,Rosja

Luźne takie

Jestesmy juz w Irkucku 11 godzin i jeszcze nikt nam nie proponował wódki. Za to marichuanę jak najbardziej. Ot znak czasówi widać.
Popołudniowa herbata i ruszamy w miasto odzyskać wiarę w rosyjską gościnność...




Grzybu
Pisane na kolanie.

Location:Irkuck,Rosja

Dzień dobry

Dzień dobry. U nas jest 15:45. Odespaliśmy, choć oczywiście każdy zgrywał kozaka, że nie musi. Wystarczył moment nieuwagi i padliśmy jak podcięte lilie.
Poranny 2 godzinny spacer z plecakami po mieście (czyt. błądzenie) wykazał, że bazar pod stadionem X-lecia był miniaturą, nie ważne po której stronie jest kierownica w samochodzie, słowo kontrast nabiera nowego znaczenia. Ruszamy dokonać dogłębnych obserwacji.

A za oknem:



pisane w drodze, na kolanie

Location:Irkuck,Rosja

piątek, 6 kwietnia 2012

W chmurach

Ogólnie luz. Niemalże dzień jak co dzień. Uważniejszy obserwator zauważy pewnie lekko podkrążone oczka i minimalnie mocniejsze niż zazwyczaj zaciśnięcie szczęk. Zmęczenie jest. Olbrzymie. Wariactwo ostatnich dni daje się we znaki.
Choćby wczoraj: załatwienie ubezpieczenia, odbiór wiz, wizyta u naszego wsparcia technicznego (dzięki Bob i Tomek) po telefon co to zawsze ma zasięg i mapy do GPS, kupno kuchenki na paliwo stałe, uzupełnienie apteczki, rezerwacja pierwszych noclegów w Irkucku, wymiana monety no i pakowanie. Cała operacja skończyła się o 3 nad ranem. Krótki sen i po trzech godzinach wreszcie START wyprawy.
Bardzo długo czekaliśmy aż ktoś, coś, kiedyś, z kimś i co najważniesze za nas. Teraz mamy dziką frajdę siedząc w samolocie (i czekając na papu), że zrobiliśmy wszystko sami. Wiem, nic wielkiego. Dla mnie jednak krok milowy. Kolejny dowód na to, że mogę a z wsparciem Grzyba możemy.
Dzięki wszystkim. Wojtek szkoda że nie lecisz ale dałeś nam inspirację do działania. Miros, za przyjaźń przez olbrzymie P. Kocie za to że jesteś i ja mogę być dla Ciebie.
No i dziękuję rodzinie i akademii.... A nie to potem :)
To my: Janek (dzisiejszy solenizant), Grzybu i ja Cichy. Jeszcze bez zarostu i z lekkim niedowierzaniem na twarzach.

pisane w drodze, na kolanie

Lecimy

No to lecimy. Jeszcze trudno w to uwierzyć. W ciągu tygodnia załatwiliśmy paszport, wizy, bilety i inne drobiazgi (oraz Żubrówke na podarki).

Następne wejście "na antenę" z Moskwy.

A Jan ma dziś urodziny, myślę że będą niezapomniane.

maciek


pisane w drodze, na kolanie

Location:Jana Długosza,Warszawa,Polska

wtorek, 3 kwietnia 2012

Wróciła do mnie bajka...

Wróciła do mnie dzisiaj bajka. Nie moja tylko zasłyszana w treningowym zgiełku. Na ekranie czaru jej nie oddam swym piórem starej kurze spod ogona wyrwanym, ale co mogę zrobię...

"Stanął dzielny rycerz na rozstaju dróg i duma gdzie go końskie kopyta wieźć powinny. A wybór trudny niczym między piwem a miodem. W lewo, czyta, księżniczka czeka w szklanej wieży, pod wieżą skarby wszelakie. Kto pod wieżę podjedzie ręka właściwie gwarantowane. Jak królewna się nie spodoba, można na pół królestwa wymienić. Pojedziesz w prawo zaś -"ochujenie" czeka. Myśli rycerz, w zbroi szczerozłotej: Rycerz jam ci wielki. Majątek mam, księżniczek w zalotach więcej niż krost na rzyci, a z połową królestwa kłopot ino, bo jak to wozić ze sobą. Ale ochujenie, to ci dopiero wyzwanie. Trza sprawdzić będzie.  Jak pomyślał tak zrobił. Jedzie borem dzień jeden, dzień drugi, szuka, rozgląda się a ochujenia jak nie było tak nie ma. Lipa pomyślał i już ma zawracać, ale patrzy, a między krzakami rzeka się wije. A w rzece jak nic smoczysko wielkie, pięciogłowe. Łby zanurzone głęboko. Lepszej okazji nie będzie-myśli rycerz. Leci, macha mieczem i ciach jedna głowa, ciach druga, trzecią w trakcie wynurzania z wody ciapnął. Na co pozostałe ze zdziwieniem rzekły "Ochujałeś? Wody nie można się napić?..."

I tak oto ochujenie dopadło mnie. Przyklęknąłem. Nie, nie po to żeby hołd oddać, tylko rozum wrócił zupełnie z niespodziewanie i we łbie się zakręciło. Więc przyklęknąłem, mroczki z przed oczu zwalczyłem, patrzę i widzę: trzy łby poszły zanim się opamiętałem, pozostałe z wyrzutem jakimś takim patrzą. A mnie nachodzi myśl: "oj nie godzi się Panie rycerzu, nie godzi"...

ps. mojemu smokowi opamiętany rycerz.

wtorek, 27 marca 2012

Operacja Bajkał

Już wiadomo. Wyprawa się odbędzie. Nie dlatego, że jesteśmy do niej jakoś specjalnie przygotowani. Bo nie jesteśmy. Skład wciąż się klaruje, linie lotnicze na razie dopiero wiedzą, że chcemy lecieć, konsulat Rosji jeszcze nie, bo Cichy czeka na paszport. Ale dowie się... Nawet języka nie za bardzo już pamiętam. Choć w szkole za pomocą młota ładowali do łba, ja skutecznie sierpem prułem z drugiej strony tak, aby jak najmniej skaziło moją Polską duszę. Co mi tu będą głowę bukwami zaśmiecać. Niewiele zostało. A przydałoby się teraz... Wyprawa odbędzie się bo podjęliśmy taką decyzję. Po latach wahań, czajenia się, czekania na nie wiadomo na co... Samolotem, samochodem, pociągiem, na piechotę ale dojedziemy.

Trzymajcie kciuki. Nie dlatego, że to jakaś specjalnie trudna, unikatowa wyprawa. Trudne i unikatowe są przygotowania, później wszystko będzie prostsze. W końcu, to my na nią się wybieramy :-) Do 5.04 będziemy pisać o działaniach na bieżąco, później słońce, krystalicznie czysta woda, dzikie plaże, drinki, cisza, spokój, a po powrocie napiszemy jak było.

ps. o tym jak od lat skutecznie nie realizowaliśmy tej wyprawy pewnie jeszcze napiszę, bo to ciekawy temat i niezła nauka.

poniedziałek, 26 marca 2012

5 kwietnia


Ech ci ludzie...

Jaki jest największy kłopot z nauką u ludzi? Ano taki, że chamy nie chcą się uczyć tego co my chcemy, tylko tego co sami uważają. Ok. Niby dzieciom można  jeszcze kazać usiąść i wkuwać, a potem sprawdzić co przyswoiły, ale i tak swoje pomyślą o rozsądku protoplastów i najpóźniej koło 15-16 roku życia rodzic dostanie informację zwrotną. Nazwie to trudnym okresem dorastania.  Niby szef może "zmotywować" pracownika do aktualizacji wiedzy, znajomości procedur, ale potem dziwnie zwiększa się ilość wyjść "na fajka" i szef zapada na dziwną przypadłość swędzenia uszu. I zupełnie niespodziewana zaraza grypy północnoafrykańskiej. Skąd ona się tu wzięła. Tak nagle? Bo ludzie lubią mieć przekonanie do tego, czego się uczą i chcą wyciągać własne wnioski. Niestety niejednokrotnie inne niż te, które my byśmy chcieli. Durnie.

niedziela, 25 marca 2012

Pijak nie może mieć czego pragnie...

Tak się jakoś złożyło, że dane mi było obejrzeć film "Sunset Limited". Wolny jak osobowy do Zagórza, absolutny brak efektów i... intrygujący niczym cichy szept w środku nocy.

Długo by pisać o refleksjach z nim związanych, dlatego dzisiaj tylko jeden cytat. Taki, który buszuje mi po głowie niczym chomik w klatce. Szedł on  jakoś tak: "Pijak nie może mieć czego pragnie, więc nie może nasycić się tym czego nie chce". Że niby alkohol ma ugasić tęsknotę za prawdziwym pragnieniem? Im więcej pijemy tym trudniej nam uzyskać, to co chcemy, więc pijemy więcej i koło się zacieśnia? Nie wiem ile w nim prawdy i nie o alkoholizmie chcę pisać, ale lawinie analogii, która uruchomiła się w mojej głowie...

czwartek, 22 marca 2012

Misio jaki jest...

Miś jaki jest każdy wie. Na oko ciepły, okrągły, puchaty, ale jak ściśnie młodą sosnę to i pół kwarty żywicy wydusi. Co by nie mówić miś Dam radę był najsilniejszym zwierzęciem w lesie. Trzeba podnieść pień drzewa by uwolnić królika? "Dam radę". Przepędzić stado wilków? "Dam  radę". Nastawić złamane kopyto? "Dam radę".

Wdzięczne zwierzęta starały się wspierać misia jak mogły. Może Ci jaskinię wysprzątać? "Dam radę". Futro wyczesać? "Dam radę". Te Misio coś na zmęczonego wyglądasz, coś Ci pomóc? "Dam radę"

środa, 21 marca 2012

Scenariusze, filmy moje

Czekam. Od pewnego czasu czekam na coś ważnego. Czas biegnie niczym Usain Bolt na setkę i nic się nie dzieje. To znaczy nic się nie dzieje w realnym świecie, bo w tym kreowanym przez moją oszalałą wyobraźnię dramat goni katastrofę, która ucieka przed kataklizmem. Pędzi na przełaj przez pole minowe przypuszczeń co jakiś czas poprzecinane zasiekami przekonań. Scena jak z filmu "zabili go i uciekł". Tylko bohater jakiś taki nijaki, całkiem zwykły, ot po prostu ja.
Na szczęście mam przyjaciół. Takich prawdziwych, od lat, od serca, od drugiego końca liny. Takich na dobre, na złe, na kolorowe i na szaro-bure. Takich, którzy kiedy trzeba kopną w tyłek, a kiedy trzeba... też kopną w tyłek. A czasem, co jeszcze gorsze, pytają. Pytają na przykład - co Cię w tym wszystkim najbardziej wkurza? I czekają, i patrzą, a ja się pocę i dumam nad odpowiedzą.
No i wykombinowałem. Po kilku sugestiach, pytaniach pomocniczych, małych dawkach sarkazmu i trochę większych ilościach TYCH uśmiechów, wykoncypowałem, że wkurza mnie to, że nic nie zależy ode mnie. Że wszystko leży w innych, swoją drogą bardzo kompetentnych, rękach. Innych, nie moich.
I tu wygodna teoria o zaufaniu do ludzi konfrontuje się z praktyką. I muszę przyznać, że na razie na punkty prowadzi praktyka. Trwa kolejna runda i było już kilka nokdaunów. Osobiście kibicuje teorii, bo jakaś taka milsza dla serca, ładniejsza na zewnątrz i lepsza medialnie. I choć jest pełna finezji i techniki to brutalna siła praktyki idzie jak Rudy 102 przez kolejne starcia.

Walka trwa, zobaczymy co będzie dalej...

maciek

poniedziałek, 12 marca 2012

Myśli z czytelni

Jakoś tak się porobiło, a punktem przełomowym było zrobienie prawa jazdy, że intelektualnie rozwijam się  głównie w czytelni. Moja ulubiona mieści się w willowej dzielnicy Warszawy, na Bielanach. W zasadzie część willowa jest obok, ale i tak jest pięknie. Samo wnętrze jest dość małe, schludne, dobrze oświetlone i mieści obok półki na książki pralkę, wannę, umywalkę i "fotel". W takich właśnie cichych i komfortowych warunkach przeczytałem ostatnio w książce Jamesa May'a (na co dzień dostojnie prowadzącego samochody w znanym brytyjskim programie motoryzacyjnym) taki fragment:

"...Tysiące osób twierdziło, że zostały porwane przez kosmitów i poddane eksperymentom, a są i tacy, którzy nie uważają się za mieszkańców Ziemi, tylko przybyszów z planety Oobabado. W zasadzie jedyne, czego brakuje w naszej kulturze pełnej UFO i obcych, to jakiekolwiek namacalne dowody na istnienie latających spodków. Albo - ogólnie rzecz biorąc - obcych."

Pomyślałem, że podobny scenariusz towarzyszy mi w życiu od lat. Od pierwszej dyskoteki w szkole podstawowej nr 248 gdzie stojąc oparty o sosnową imitację dębu w głowie układałem pytanie, zaproszenie do tańca. Słowa o takiej sile i obietnicy spełnienia, że żadna z pięknych młodych dam nie mogłaby się im oprzeć. Układałem i stałem wiedząc w głębi siebie, że Ona i tak odmówi...

Pamiętam jak w dawnej pracy szykowałem się do rozmowy o podwyżkę. Zbierałem argumenty, powody, dowody i potwierdzenia. Tworzyłem strategie, zawiłe konstrukcje słowne, i wszelkie możliwe odpowiedzi na pytania, które nigdy nie padły. Nie miały szansy ujrzeć światła dziennego, ponieważ w całym ferworze przygotowań, zapomniałem iść na tą rozmowę...

Wiele wieczorów spędziłem czytając i z wypiekami na twarzy marząc o dalekiej Syberii. Zimie przez duże Z i małych wartościach temperatury wyrażanej w C. Przejrzystej wodzie Bajkału i przestrzeni gdzie okiem sięgnąć. Planowałem, czasem wspominałem, zawsze miałem nadzieję i... I konsekwentnie odkładałem, bo przecież jeszcze nie teraz, jeszcze najpierw muszę, powinienem, wypadałoby żebym.

Piszę to praktycznie w przeddzień wielkiej przygody, która jeszcze nigdy nie była tak bliska i realna. Co się zmieniło? W zasadzie nic. W tańcu jak dawniej muzyka mi nie przeszkadza, jako dżentelmen o pieniądzach nie mówię a Syberia jest gdzie była. A ja na nią jadę. Ot cała zmiana.

Na koniec jeszcze jeden cytat. Tym razem słowa, tego którego posądzano o śmierć, co było stanowczo przesadzone:
"Przeszedłem straszne rzeczy w życiu, przy czym niektóre z nich zdarzyły się naprawdę."

Ciekawe czy tylko ja tak mam. Tyle założeń, tyle myśli, tyle przekonań, a ile działania?
maciek


środa, 7 marca 2012

Ta zła firma

36 lat, ekspert od prowadzenia projektów, 12 lat w firmie, żona, chcieli mieć dziecko, ale na razie się nie zdecyduje bo... zwolnili go.
32 lata, 9 lat w dziale obsługi klienta, chciała się przeprowadzić do większego mieszkania, w tej chwili czeka bo... zwolnili ją.
39 lat, w firmie 13 lat, pracuje 10-12 godzin dziennie, życie rodzinne mu się sypie, dzieci prawie nie widuje, ale pracuje bo... boi się, że go zwolnią.

42 lata... zwolnili ją
47 lat... zdegradowali go
28 lat...

wtorek, 6 marca 2012

Bajka na dobranoc

Zupełnie niedawno, bo raptem kilka wieków temu żył sobie stary krasnolud. Miał długą rudą brodą, o którą jak przystało na prawdziwego krasnoluda bardzo dbał. Czesał, przycinał, a od święta zaplatał w dwa warkocze. Miał imię, Ja je znam a Ty z pewnością wymyślisz mu jakieś. 
Od wielu lat, a trzeba Ci wiedzieć, że krasnoludy są długowieczne, żył sam. Za młodu sporo podróżował, widział góry, miasta i niejeden trakt. Poznał różne istoty, te dobre i te złe. Jedne z nich, jak na przykład elfi mag czy mały niziołek awanturnik wniosły do jego życia wiele. Dały wsparcie, pomocną dłoń czy zwyczajnie powód do śmiechu przy nocnym ognisku. Można powiedzieć znał świat. I nagle pewnego dnia wszystko się zmieniło. Dziwnym zrządzeniem losu, kaprysem wszechmocnych Bogów czy innym niespodzianym splotem wydarzeń znalazł się w innej rzeczywistości. Krainie zamieszkanej przez małe skrzaty. Rozbiegane, wesołe, beztroskie małe ludki noszące kolorowe ubrania i rozwiane wiatrem włosy. Gdzieś w środku, wewnątrz twardego niczym szary kamień serca krasnoluda pojawiła się rysa. Śmiechy i wszechobecny tupot małych stóp obudził w nim dawno skrywaną tęsknotę. I zaczął chcieć, tak bardzo chcieć wnieść coś w życie małych skrzatów. Swą mądrość, siłę i tak miły jego nozdrzom zapach leśnego biwaku. 
Skrzaty z początku były zafascynowane. Patrzyły swoimi pełnymi bezgranicznej wiary oczkami na dużą postać, która jawiła im się jako mityczny, wszechmocny stwór. Do tego ten potężny, stary krasnolud pozwalał się zwyczajnie ciągać za brodę i wchodzić sobie na barana. Tylko topór był niedostępny, ot przesąd starego ludu. 
Czasem zabawa i harce przerywał tubalny, brzmiący jak trące o siebie kamienie głos upominające małe skrzaty. Bo przecież krasnolud wiedział, że w tym świecie (jego świecie) trzeba być twardym, trzeba umieć rozpalić ogień i bronić się po zmroku. To ważne. To kwestia życia lub śmierci. To czego starzec nie wiedział, to to czy świat skrzatów potrzebuje takich rad. Ale któż by zwracał uwagę na małe skrzaty...
I pewnego wieczora stało się. Kolejna "próba męskości" przygotowana dla małych ludków okazała się ponad ich możliwości. Jaskinia, mała z perspektywy krasnoluda okazała się za mroczna, za zimna i zbyt przerażająca dla małych skrzatów.
Śmiechy ucichły, tupot nóżek oddalił się a serce krasnoluda znów powoli zaczynało przypominać kamień, mimo że nadal gościła w nim wielka tęsknota.

Wszystko to działo się zupełnie niedawno, bo raptem kilka wieków temu...

A teraz jak na baśniowy świat przystało - królestwo dla tego kto dokończy bajkę. Cóż bowiem to za bajka co nie ma końca czy morału.

zapraszam
maciek

Moje z przyzwyczajenia do myślenia

...siedzę sobie wygodnie na dywanie i patrzę w monitor. W głowie myśli jak muchy natrętne. Pytanie, które wywołało to poruszenie brzmi: Czym jest dla mnie "Z przyzwyczajenia do myślenia"? Oczywiście zadał je i wywołał mnie poniekąd do tablicy Grzybu (bo któż by inny).

Zgodnie ze złotą zasadą komunikacji, mówić językiem rozmówcy, powiem tak. Jest jak dobre piwo, sporządzone praktycznie bez przepisu, w drodze eksperymentów szalonego piwowara. Dopiero po sporządzeniu tego zimnego, złocistego i aromatycznego napoju wyłoniły się etapu produkcji.

Po pierwsze: Produkcja słodu
Bazą do tego bursztynowego napoju stały się doświadczenia kolekcjonowane w różnych miejscach i okolicznościach. Jest tam praktyka z korporacji i kilku lat funkcjonowania na wolnym rynku. Jest rodzina, która nieco odbiega od książkowego modelu. Jest sporo obtarć na stopach i lekkich odmrożeń na dłoniach wyniesionych z różnych gór i noclegów w namiocie pokrytym szronem i lodem. Są setki kilometrów w poziomie i tysiące metrów w pionie przejechane na rowerze na różnych rajdach. Jest gorycz porażki i decyzja wycofania się z debiutanckiego rajdu przygodowego. Są zniechęcenia, zabłądzenia, straty czasu, opłacone zupełnym brakiem sił desperackie zrywy, kryzysy tuż przed metą, kilka blizn i całkiem sprawny barometr w kolanach. I jest też jedna podstawowa myśl: "Głowa umiera ostatnia".

Po drugie: Produkcja brzeczki
Gdzieś, kiedyś przyszedł moment żeby ze wszystkich (moich i Grzyba) doświadczeń wyłuskać to co cenne. Co nas napędza, co się sprawdza a co prowadzi w ślepe uliczki i kiepskie stany. Po latach ładnie podsumował to nasz znajomy Tomek, który powiedział że sztuka survivalu to sztuka życia. Jak sobie poradzisz w ekstremalnej sytuacji to będziesz umiał zastosować podobną strategię w pracy, domu, czy w kolejce po coraz droższy cukier. Na etapie wieczornych rozmów Polaków wyłoniliśmy ekstrakt. Jeszcze nie produkt, ale już coś o obiecującej barwie i intrygującym zapachu.

Po trzecie: Fermentacja
No i się zaczęło. Tacy prawie mądrzy (z naciskiem na prawie) rzuciliśmy się do działania. Chcieliśmy zdjąć Atlasowi ciężar z pleców, oddać ukradziony księżyc, zjeść i mieć ciasteczko i oczywiście zobaczyć co jest po drugiej stronie lustra. Ja chciałem. Coraz częściej pojawiało się ja i w sposób naturalny nasze drogi się rozeszły. Zawodowe zupełnie, przyjacielskie... powiedzmy że to był klasyczny kryzys po 7 latach związku. Na szczęście podobnie jak głowa, idea umiera ostatnia i całkiem mocna z niej zawodniczka.

Po czwarte: Leżakowanie
To w zasadzie dalsza część fermentacji często zwana cichą. Reakcja słabsza, mniej efektowna i burzliwa, ale nieuchronna i bardzo pożądana. Taki czas na zestawienie pomysłów z praktyką, pierwsze bilanse i wnioski. I tak nasze drogi znów się zeszły. Bogatsi o różne szkoły, prace oraz klika sukcesów i porażek wróciliśmy do tego co dla nas ważne. Znowu zaczęły się długie rozmowy i planowanie wyjazdów. Najważniejsze jednak dla mnie jest to, że spojrzeliśmy na sprawy i siebie nawzajem z zupełnie innych perspektyw. Nagle coś co było oczywiste stało się warte przemyślenia i przedyskutowania. Ku mojemu zdziwieniu ta sama sytuacja, zachowanie czy strategia osadzona w różnych kontekstach nabierała nowej wartości. Tak powstał produkt, który według mnie można najkrócej opisać...

Po piąte: Filtracja i pasteryzacja
... "Z przyzwyczajenia do myślenia". Myślenia, bo życie to nie schematy, choć tak często są one pomocne i pozwalają zmniejszyć ryzyko. Tylko czy nie ryzykując doświadczyłbym (byśmy) cudownego smaku zimnego piwa na mecie ostatniego etapu TransCarpatii?

Bo głowa umiera ostatnia...

maciek

poniedziałek, 5 marca 2012

Czemu z przyzwyczajenia do myślenia

Korzeni "z przyzwyczajenia do myślenia" pewnie należałoby szukać w czasach, kiedy odkryłem, że Święty Mikołaj przywozi prezenty nie z Laponii tylko z szafy, capi mieszaniną śledzia i wódy ze stołu i… jest sąsiadem. W dodatku krzyczy nie wtedy, kiedy się go ciągnie za brodę, tylko, kiedy się brodę puszcza. Niewiarygodne. Niewiele później odkryłem, że dzieci nie biorą się z kapusty i mają coś wspólnego z wieczorną zabawą taty i mamy w lokomotywę. Jak pytałem o to, rodzice nagle tracili słuch.  Tak w wieku 6 lat zaczęła podupadać moja wiara w prawdy objawione... Nie to, żebym był tego wówczas świadom. Nic z tych rzeczy. Do dzisiaj zresztą łapię się na tym jak wiele spraw przyjmuję za pewnik, a pewnikiem nie są. Pierwszy krok został jednak zrobiony, później były kolejne...

…przy pierwszej rozmowie o pracę, kolega podpowiedział mi, że najważniejsze to się nie bać i patrzeć prosto w oczy. Przy wejściu do pokoju okazało się, że mój pierwszy przyszły szef ma jedno oko na Maroko drugie na Kaukaz. Dopiero się wystraszyłem… (swoją drogą serdecznie go pozdrawiam, do dzisiaj miło wspominam współpracę)

…uczestniczyłem w kilkudziesięciu warsztatach, na których trenerzy wmawiali, że jeżeli będę robił to co mówią to będę bardziej szczęśliwy, skuteczny, będę miał więcej kasy. 10% ludzi miesiąc po warsztacie może było, pozostali mówili – u mnie to się nie sprawdza…

…słyszałem jak moim przyjaciołom z korporacji mówiono: „nie masz co się martwić, ciebie zmiany nie dotkną”, po miesiącu, dwóch część z nich rozpaczliwie szukała źródeł zarobku…

…do niedawna byłem pewien, że miłość sama w sobie wystarcza do przejścia razem przez życie. Dzisiaj wierzę, że na prawdziwą miłość trzeba zapracować. Tolerancją, uważnością, umiejętnością słuchania, wybaczania i proszenia o wybaczenie… choć też nie wiem czy to prawda, czy to wystarczy…

Czemu o tym piszę?

Z wiekiem co raz bardziej doceniam sztukę obserwacji, refleksji i wyciągania wniosków. Takich własnych, a nie podpowiedzianych przez telewizję, poradnik, szefa, terapeutę. Oczywiście często warto ich słuchać, ale nie koniecznie być ślepo posłusznym. Nie jest to proste w dzisiejszym świecie, w którym wciąż nas ktoś poucza, mówi jak mamy robić, jak się nie dostosujesz to wylecisz. Niejednokrotnie, że nie mamy czasu nawet zjeść spokojnie śniadania, porozmawiać z rodziną. A przynajmniej tak nam się wydaje.
Jak zatem wyrobić w sobie umiejętność zatrzymania się, sprawdzenia gdzie jestem, czego chcę, czego potrzebuję żeby to osiągnąć, co z tego, co robię jest moje a co bezrefleksyjnie „pożyczyłem”? Jak przyswoić umiejętność uczenia się na sukcesach i błędach (zamiast rozpamiętywania). Jak nie chodzić wciąż tą samą drogą, wypracowywać, własne rozwiązania , takie, które pasują do nas, a nie do jakiegoś mądrego guru. (czasem guru może jest i mądry, ale trzeba umieć z tej mądrości korzystać)

O tym chce rozmawiać w ramach „z przyzwyczajenia do myślenia”.

Norbert

ps.

Nie roszczę sobie prawa do jedynej, słusznej prawdy, choć niejednokrotnie będę wyrażał swoją opinię. Nie po to by ją komukolwiek narzucić, tylko, aby skłonić do dyskusji, refleksji.  I na taką liczę.