wtorek, 28 października 2014

... złotych zasad



Żyjemy w dobrych czasach. Czasach niemalże nieograniczonego dostępu do wiedzy. Chcesz się rozwijać? Proszę bardzo „12 złotych zasad pana X”, „Komunikacja w 7 krokach pani Y”, „14 kluczy do sukcesu Pana Z”. Książki, prasa, internat. Skuteczny sprzedawca, menedżer, ojciec, sportowiec.  Gdzie nie spojrzysz masz pod ręką przykłady, z których możesz nauczyć się być jakimś… I co z tego? 

Szukając inspiracji, rozwoju, efektywności zaczynamy się zachowywać jak szef, jak rodzice kazali, jak mądre książki mówią, jak guru pokazuje. Stają się karykaturami Covey’a, Tracy’ego, pani z telewizji, ulubionego celebryty. Czasami mieszanką wszystkich na raz. Bo tak się robi, taki jest biznes, takie życie. BO TAK JEST EFEKTYWNIE. Czyżby? Działamy według cudzych metod zamiast uczyć się patrzeć, słuchać i wyciągać wnioski. 

Niektórzy z nas, przez większość życia uczą się jak być kimś innym. 

Nic nie stoi na przeszkodzie by być jak… byle nie wiedzieć w tym wszystkim jak być.

I jeszcze jedno. Najciekawsze dla mnie w tym wszystkim. Oczekujesz by inni pozwoli Ci pozostać sobą? Pozwól im postać innymi…

Co by było gdyby wszystkie te złote zasady zastąpić jedną? Bądź sobą. Nie chodzi tutaj o „rób co chcesz”. Tym bardziej nie chodzi o „miej innych w du…żym poważaniu”. To zupełnie co innego. Co? Pojęcia nie mam. Wciąż się uczę…

ps. zanim ktoś spróbuje urwać mi głowę delikatnie sugerując „ja tak nie mam” odpowiem: oczywiście, że Ty tak nie masz :-)

wtorek, 24 lipca 2012

Pocztówka z Bieszczad odgrzebana wśród staroci


Minął prawie rok od Naszej wyprawy z fundacją Jaśka Meli "Poza Horyzonty". Przy okazji sprzątania dysku znalazłem tekst pisany na bieżąco po, jeszcze w Bieszczadach. Słowa te pojawiły się kiedyś, gdzieś w sieci, na innym blogu. Teraz zamieszczam je tutaj. Po pierwsze, bo są dla mnie ważne i chcę żeby gdzieś były. Po drugie bo wyprawa o której mowa był kwintesencją przyzwyczajenia do myślenia.


Przy okazji pozdrowienia dla wszystkich uczestników i ludzi w brązowych koszulkach. 

A było to tak...


To już ostatni dzień naszej wyprawy. Co się działo zostało opisane i pokazane tu http://beskid.pozahoryzonty.org/. Teraz kiedy wszyscy jeszcze śpią mnie po głowie krążą pierwsze i na pewno nie ostatnie myśli jak muchy natrętne. Przed chwilą zakurzony Autosan zabrał dzieci z Dołżycy do szkoły, pewnie do Komańczy. Jest cicho i chłodno. Może nawet zimno, choć po kąpielach w strumieniu to rzecz względna.
Ostatnio wszystko jest względne. Bo jak tu nie zmienić spojrzenia świat, życie i różne tak zwane problemy po doświadczeniu i możliwości poobserwowaniu czystej i niczym nie skrępowanej radości i chęci życia.
Nie mam słów, które oddadzą choć w małej części ogrom zwycięstw, podniesień się po upadkach, zaciśnięć zębów, wyciągniętych pomocnych rąk i słów wsparcia, które wypełniły ostatni czas. Po głowie chodzą mi slogany typu „nie ma rzeczy niemożliwych”, „chcieć to móc” i tym podobne. Podobnie jak większość ludzi od zawsze słyszałem takie zdania i może nawet w część wierzyłem. Teraz po spotkaniu 10 autentycznych bohaterów, nie tych w pelerynach, maskach czy przysłowiowych majtkach na trykocie, tylko tych prawdziwych, którzy bez rąk, nóg, możliwości patrzenia bądź słuchania przeszli, przejechali i przepłynęli trasę w Beskidzie i Bieszczadach poznaje i uczę się powoli innego znaczenia tych słów.

Ania, Anita, Kasia, Karolina, Mariola, Szymek, Jarek, Bartek, Robert, Mateusz – dziękuję Wam za wszystko, za każdą minutę i każdy gest autentyczny aż do bólu.

Na koniec dwa wersy, które zapamiętam na zawsze i zrobię wszystko, żeby tak było.

„w gwiazdy się nie gap z rozdziawioną gębą,
tylko zrywaj je niczym polne kwiaty”

Nie wiem, kto jest autorem, mam nadzieję że się nie pogniewa że go nie podaję. Ja usłyszałem to od Ani w trakcie stromego podejścia, które powoli krok za krokiem pokonała, bo chce i może.

poniedziałek, 9 lipca 2012

Zasada Pareto

Nie dalej jak w ostatni piątek, siedziałem przy ognisku po całym dniu spływu Wisłą. Siedziałem, dyskutując na różne, czasami pozornie błahe tematy. Woda szumiała, słońce zachodziło barwiąc niebo czerwienią na lewym brzegu, na prawym burza mruczała leniwie, drwa wesoło strzelały, a ja piekłem kiełbaskę. Siedziałem, a gzy wielkości konia bawiły się ze mną w machanego, komary co i rusz testowały czy słyszę w stereo (kanał lewy, kanał prawy, oba kanały...). Już nie siedziałem tylko tańczyłem swój taniec paralityka, próbując oganiać się nie zostawiając musztardy na plecach. Tańczyłem, pytając wszystkich świętych, czemu większość bestii upodobała sobie akurat mnie, a nie Piotra, który jadł we względnym spokoju. No tak z 80% jak nic... 80/20? Zasada Pareto? Myśli moje niczym szczupak wabiony błystką pobiegły w kierunku biznesu...

A w biznesie od lat wpajano mi do głowy na różnego rodzaju warsztatach, że 20% pracy przynosi 80% zysków, udowadniając to na milion sposobów. Tymi 20% należy się zająć, poświęcać  im więcej czasu, kosztem części mniej produktywnej. Więcej zajmować się efektywnością projektów, optymalizacją i nauką kodowania, mniej pić kawę (budować relacje z ludźmi), wychodzić na papierosa. Tylko, że jakoś tak się składa, że większości błędów i wpadek w projektach uniknąłem "dzięki bywaniu na fajku" (choć sam nie palę)...

Cofnę się jeszcze w czasie, do liceum. 80% dobrych stopni uzyskiwałem dzięki nauce na którą poświęcałem 20% czasu (optymistycznie rzecz ujmując). Idąc za logiką szkoleniową powinienem więcej wkuwać, a mniej spotykać z kolegami , wchodzić i wychodzić z konfliktów, uczyć jak radzić sobie w grupie, załatwiać mniejsze i większe "interesy".  Bo wkuwanie było na ten moment najbardziej efektywne. Tylko, że dzisiaj z tego co się uczyłem nie pamiętam nawet 20% (a kto pamięta?), większość, z tej wiedzy jest nieaktualna lub nieprzydatna, a umiejętność budowania relacji z ludźmi stanowi ponad 80% mojego biznesu. I jak to się ma do zasady?

I nie piszę tego po to, żeby jakoś specjalnie krytykować nawiązywanie do zasady Pareto, bo doceniam jej wartość w biznesie. Zastanawia mnie jednak, na ile te "nieefektywne" 80% jest niezbędne, żeby te "efektywne" 20% mogło zaistnieć. Na co narażeni są liderzy, szefowie, pracownicy, którzy bezrefleksyjnie z nich rezygnują w pogoni za efektywnością. I czy aby na pewno dobrze identyfikują te 20%...

Kiedy tak rozmyślałem, kolejny skrzydlaty koń przywrócił mnie do rzeczywistości, próbując odlecieć z połową mojego uda w najbliższe szumiące krzaki. Sprawnym ciosem karate nabiłem sobie siniaka, próbując wybić mu ten plan z głowy. Odleciał, ale nie przejąłem się tym, bo przecież tylko 20% trafień może być skutecznych. Usprawiedliwiony, powróciłem do czerpania przyjemności z dyskusji na różne, czasem pozornie błahe tematy, jedzenia kiełbasy i słuchania jak drwa strzelają .Słońce wciąż jeszcze zachodziło barwiąc niebo na czerwono. I tylko w głowie pozostało mi pytanie gdzie teraz jestem w 20 czy w 80...?


poniedziałek, 2 lipca 2012

Jak botoks

Całkiem niedawno uczestniczyłem w ważnym z perspektywy mojej i moje firmy spotkaniu. Tematem było omówienie i wyciągnięcie wniosków na przyszłość z zakończonego projektu szkoleniowego. Moją rolą było, co bardzo wygodne, bycie tym drugim. Bycie w cieniu sprzyja obserwowaniu, wyciąganiu wniosków i generowaniu różnych skojarzeń. Na przykład takich o botoksie...

Jednym z głównych zagadnień naszego spotkania była kwestia zaangażowania pracowników w realizację celów biznesowych, własny rozwój i czynny udział w zmiany zachodzące w organizacji. Jednym z pomysłów, który się pojawił była konieczność cyklicznego dostarczania pozytywnej energii z zewnątrz, od menedżerów, tak "żeby się ludziom chciało". Pod hasłem energia ukrywa się tutaj motywowanie, dawanie przykładu, postawa własna i pokazywanie korzyści biznesowych.

To trochę jak ze wspomnianym botoksem, który został wprowadzony pod koniec 1980 przez okulistów do leczenia zaburzeń skurczy mięśni. Od 2002 roku stał się niekwestionowaną gwiazdą chirurgii plastycznej pomagając milionom pacjentów pozbyć się dokuczliwych zmarszczek na twarzy.

Tyle historii, przyjrzyjmy się temu co najbardziej interesujące, czyli samemu zabiegowi. Opis produktu mówi:

Botoks jest najpopularniejszą metodą wygładzania zmarszczek głównie w górnej części twarzy (tzw. zmarszczek mimicznych), zabieg polega na wstrzyknięciu preparatu w małej dawce w  kilka precyzyjnie wybranych miejsc na twarzy, całość trwa zazwyczaj od 15 do 30 minut. Botoks uniemożliwia przepływ impulsów nerwowych płynących z mózgu do wybranych tkanek mięśniowych, które z kolei przestają pracować czyli nie marszczą się i nie fałdują. Efekty zauważalne są już po dwóch lub trzech dniach, efekt końcowy jest widoczny już siódmego dnia.



Innymi słowy, jakaś "magiczna" substancja zaaplikowana w precyzyjnie wybrane miejsce potrafi zdziałać cuda już po kilku dniach. Marzenie każdego zarządzającego. Nie do końca. Kolejną porcję istotnych dla nas informacji dostarcza instrukcja postępowania po zabiegu:

Tuż po zabiegu Botoks powinno się zadbać o ograniczenie ruchów mięśni, graniczących z tymi w które preparat był wstrzykiwany. Efekty Botoksu utrzymują się około 3 do 5 miesięcy. Jeżeli odczujesz widoczne zanikanie jego efektów powinnaś poddać się kolejnej kuracji.

3 do 5 miesięcy. Potem magia znika. A ludzie zostają z kurzymi łapkami i niechęcią do rannego wstawania do pracy. Mało tego już wiedzą, że ich menedżer ma cudowny lek. Po co więc samemu zadbać o zdrowie, dietę, czy wysypianie się. Wystarczy zgłosić się na kolejny zabieg odmładzający. I już po kilku dniach...


Ot, takie moje przemyślenia ze spotkania.

sobota, 26 maja 2012

Myśli moje natrętne po realizacji wielkiego marzenia

UWAGA to długi tekst. Może warto odpuścić sobie, albo otworzyć piwo.

Od lat marzyłem o Syberii. Czytałem Badera, Koperskiego, snułem plany i dopieszczałem marzenia. Jeszcze w samolocie podsycałem swoje wyczekiwanie reportażami z Rosji. Teraz po trzech tygodniach w tym niesamowitym miejscu mam wreszcie swoje własne, warte więcej niż setki stron książek odczucia i wrażenia. Nasza wyprawa miała wiele wątków. I właśnie w ten sposób na nią patrzę. Może nie do końca chronologicznie, choć zdecydowanie bardziej emocjonalnie. 

Po pierwsze przygotowania:
Wszystko zaczęło się jak zwykle od piwa. Aby być dokładny od śmiałego i ukradkowego wyskoku na małe jasne podczas wrześniowej wyprawy. Tam, schowani w cieniu eleganckiej altanki sklepu ogólnospożywczego  gadaliśmy o tym co dalej, co po aktualnej wyprawie. Tak od słowa do słowa okazało się, że Wojtek (ukłony i wyrazy) organizuje wyjazd na Syberię dla muzeum WP w Białymstoku. Okazja nie do pogardzenia. Ustaliliśmy wstępny jak się później okazało skład i postanowiliśmy skorzystać z ułatwień i podpiąć się pod "muzealną" wyprawę. I tak to trwało. Było miło i komfortowo. Realizacja wielkiego marzenia zbliżała się milowymi krokami, a ja nic nie musiałem robić. Tylko czekać, aż wszystko będzie dopięte na ostatni guzik. Jak się trzy tygodnie przed planowanym wyjazdem okazało nie był to bynajmniej guzik kominiarza, który przynosi szczęście. Klient się wycofał , żona Wojtka urodziła, skład ewoluował, paszport okazał się nieważny. Zmieniło się też parę innych drobiazgów jak na przykład dostępność planowanych samochodów na miejscu. W takich to okolicznościach spojrzeliśmy sobie prosto w oczy, co w składzie trzyosobowym nie jest proste, i postanowiliśmy, że jedziemy, choćby nie wiem co. Ta brawurowa decyzja została wzmocniona kilkoma zwrotami wzmacniającymi naszą motywację, których przez wzgląd na trud wychowawczy mojej mamy (wszystkie najlepszego z okazji Twojego dnia mamo) tu nie przytoczę. Efektem naszej decyzji były szybkie przygotowania. W ciągu niespełna 3 tygodni załatwiliśmy mój paszport, nasze wizy i bilety, kontakt w Ułan-Ude dający szansę na samochód, wstępny plan naszej trasy, zakupy i ostateczny skład wyprawy. Mieliśmy wszystko, lub prawie wszystko. A jak przekonaliśmy się w Rosji "prawie robi wielką różnicę". Ale o tym później.

Przystojni, ogoleni i pachnący, czyli skład Operacji Bajkał 2012:

    Janek, Jankiem zwany

    Norbert, Grzybem zwany

    Maciek, Cichym zwany

Po drugie pierwsze wrażenia:
Inaczej, to słowo pasuje do wszystkich miejsc i sytuacji. Pasuje, choć nie oddaje wszystkiego.
Irkuck ukazał nam się nocą. Niewiele się zmienił za dnia. Nadal był szary, brudny, w pewien sposób przygnębiający i hałaśliwy. Był też intrygujący poprzez swą starą drewnianą architekturę, która ginie w stertach śmieci i otoczeniu wielkiej płyty. Więcej o Irkucku w relacji na żywo pt. "Gdzie te niedźwiedzie?"
Ułan-Ude pokazało się z bardziej cywilizowanej, przez to dla mnie nudnej strony. Za dużo Europy w Azji. W mieście gdzie zdecydowana większość ludzi patrzyła na mnie w różnym stopniu skośnymi oczami, czasem uśmiechając się na szczerozłoto, wszystkie reklamy atakowały nas uśmiechniętymi europejczykami o śnieżno białych zębach.
Kolej Transsyberyjska w swym najtańszym, czyli plackarnym wydaniu okazała się czysta, wykrochmalona, i trzeźwa jak skład niedzielnej małomiasteczkowej mszy. Nikt wprawdzie nie przewidział, że ludzie rosną ponad 180 cm, więc nasze nogi uroczo dyndały pod sufitem. Nie zmienia to faktu, że podróż koleją rzeczywiście skraca czas podróży.
Jazda różnymi środkami transportu lądowego pokazały ogromne przestrzenie, które nas otaczały. Jadąc na Syberię marzyłam o miejscach, w których oko nie będzie miało się na czym skupić. Dostałem to z nawiązką. Według miejscowych 100 km to nie odległość i coś w tym jest. Chce się żyć.
Bajkał był konsekwentny. Od początku zapierał dech w piersiach, budził podziw i szacunek. I tak mu zostało do ostatniego naszego spaceru po coraz cieńszym i miejscami już pękającym lodzie.
Las, może jeszcze ze względu na bliskość "cywilizacji" (pozwoliłem sobie na cudzysłów aby odróżnić cywilizację tamtą od naszej choćby z Bieszczad, czy Beskidów) na wyrost nazywany Tajgą, dał nam obraz tego, co to znaczy dziki i nieprzebyty teren. Świeże ślady niedźwiedzi dodawały dreszczyku, zwłaszcza w perspektywie biwaków pod namiotem w środku porośniętego gęstym lasem niczego.

Po trzecie "tu wszystko jest elementarne":
To było nad Bajkałem. Po pierwszym, pełnym dziecięcej radości i ekspresji wbiegnięciu na lód do głosu doszedł całkiem dorosły i dobrze odchowany głód. Na rybkę!!! Zakrzyknęliśmy jak jeden mąż i udaliśmy się do jedynego otwartego w okolicy o tej porze roku "lokalu" (cudzysłów z powodu jak poprzednio). Przy drzwiach przywitała nas grupa miejscowych wielbicieli koniaku. Po zwyczajowych pytaniach - skąd? dokąd? po co? zaprosili nas do środka. Wnętrze przywitało nas ceratami na stołach, zapachem ryby i uśmiechem pani za barem. Zanim wyszukaliśmy w naszych głowach odpowiednie rosyjskie słowa nasi nowi znajomi zamówili dla nas Omula i koniak. My zrewanżowaliśmy się Żubrówką. Ryba okazała się surowa, świeżo wypatroszona (niezbyt dokładnie) i kompletna - znaczy z głową i prawie wszystkimi oczami. Na naszych twarzach wymalowało się niedowierzanie, ale wspomnienie lektury opisującej miejscowe smakołyki i rzut oka na stolik "lokalsów" uspokoiły nas na tyle, że przystąpiliśmy do konsumpcji. Surowy Omul okazał się pyszny, słony jak przysłowiowa beczka soli i bardzo kaloryczny. A koniaczek, hmmm... (tu przyda się opis wrażeń smakowych związanych z rozlewaniem się po podniebieniu wspomnianego trunku). Po tym raju na ziemi trzeba było umyć ręce. W każdym rosyjskim sklepie czy barze jest zlew. Nad nim zbiornik podobny do znanego z naszych starych kibelków rezerwuaru. Czyli wszystko co potrzebne do mycia. Tylko gdzie kran?! -Bo "u nas wszystko jest elementarne" - powiedziała nasza gospodyni, pani Irena, podchodząc do nas z uśmiechem od ucha do ucha. I rzeczywiście, po co kran jak wystarczy podstawić ręce i... Nie, nie żadna fotokomórka, zwykły dynks, który podniesiony do góry pozwala zgromadzonej w opisanym wcześniej zbiorniku wodzie poddać się prawom fizyki i płynąć w dół. Proste, bezawaryjne i tanie w obsłudze. Elementarne zatem.
Tak jak elementarne i skuteczne są metody utrzymania czystości na kolei. Coś co naszemu PKP nie udało się do w pełni do tej pory w Rosji działa jak w zegarku. Przyjrzyjmy się dwóm najczęstszym mankamentom podróży pociągiem. Po pierwsze wiecznie opadająca deska klozetowa, której estetyka maleje wprost proporcjonalnie do przebytej przez pociąg drogi. Po drugie zapach na większości naszych stacji kolejowych wywołany grawitacyjną metodą spuszczania wody w toaletach. Ale jest na to metoda. Deski można się pozbyć. Nie odkręcić, po prostu produkować sedesy bez szansy jej zamontowania. W temacie korzystania z toalety podczas postoju wystarczy ją zamknąć na pół godziny przed stacją i utrzymać ten stan do pół godziny po jej opuszczeniu.
Proste, bezawaryjne i tanie w obsłudze. Elementarne zatem. A że mało pro-klienckie. No cóż, nie można jak widać mieć wszystkiego :)

PS. Gdyby ktoś chciał jadąc nad Bajkał od strony Irkucka zamówić rybkę lub ciepłe bliny podaję telefon:

    Namiar na Panią Irenę

Po czwarte ludzie:
Jednym słowem różni. Modni w dresach i skórach w miastach i tradycyjni w walonkach i chustach na głowie na wsiach. Niektórzy dzielący się ostatnim kawałkiem pożywienia, niektórzy wypijający nasz ostatni łyk piwa, jeszcze inni uprzejmi dla naszych portfeli. Różni.

Wstaliśmy dość późno, ale poprzednim dniem zasłużyliśmy sobie na wypoczynek. Moment wyjścia z namiotu i rzut okiem na oddalony o trzy metry brzeg zamarzniętego Bajkału pozostawiam Waszej wyobraźni. Dla mnie bezcenny. Plan na dzień (12 kwietnia) był prosty:
  1. Umyć się (pierwszy raz od czterech dni)
  2. Zrobić zakupy (na kolejne 3 - 4 dni)
  3. Dostać się na Haboj (klify na południowym krańcu wyspy)
Zamarzył nam się prysznic, najlepiej ciepły. Nasączane chusteczki są idealne pod namiot, ale ileż można. Duże nadzieje wiązaliśmy z bądź co bądź bardzo turystycznym nastawianiem miasteczka. W końcu w jednej z  drewnianych chat była nawet kafejka internetowa. Ale bez internetu. Bo nie sezon. Podobnie z myciem i dostępnością stanic. Na szczęście za szkołą (z drewnianą zjeżdżalnią na podwórku) znaleźliśmy otwarte coś turystycznego. Piszę coś, bo mam problem z klasyfikacją stylu architektonicznego. Podobno brak stylu to też styl i to chyba najlepszy opis kompleksu luźno rozstawianych domków z różnymi wieżyczkami i królującą na głównym placu Cafe Paris. Nasza nadzieja została wystawiona na poważną próbę gdy dowiedzieliśmy się, że pryszniców nie ma. Znaczy są, ale o same jeszcze nikt nie pytał, więc bez wynajęcia pokoju nie ma. Ale jest bania, ruska bania. I to w zasadzie za darmo, bo trudno uznać kwotę 100 rubli (10zł) za istotną w porównaniu do tego co nas czekało. Warunek był jeden - sami musimy sobie napalić. O tym jak było, pisałem już we wcześniejszym poście pt. "Ruska bania". Doświadczyliśmy zatem praktycznie bezinteresownej życzliwości chłopaków, którzy zawiadywali tym przybytkiem. Przy okazji pogadaliśmy (o dziwo po angielsku) i dowiedzieliśmy się o realnej szansie spotkania w lesie dzikiej zwierzyny i o możliwościach powrotu na stały ląd. Bezcenna pomoc. Dostaliśmy też zaproszenie na wizytę w drodze powrotnej, z którego na identycznych warunkach skorzystaliśmy. Przy okazji dziękujemy i pozdrawiamy.

Świeży, czyści i najedzeni, jako że czekając na odpowiednie nagrzanie się bani zjedliśmy i wypiliśmy śniadanie, ruszyliśmy szukać transportu na oddalony o ponad 35km Haboj.
Pod sklepem złapał nas miejscowy kierowca tablety (terenowego busa znanej i lubianej marki UAZ). Złapał ponieważ pojawił się nie wiadomo skąd i zanim opadł kurz już pomagał nam pakować plecaki do samochodu. W między czasie ustalał z nami stawkę za kurs. Jego propozycja brzmiała sześć. Po kilku gestach, pytaniach i wykorzystaniu brudnych szyb jako tablicy do pisania dogadaliśmy się, że sześć znaczy 600 rubli (60zł) za naszą trójkę. Coś nam jednak nie pasowało i już w drodze, ale na nasze szczęście jeszcze w miasteczku wróciliśmy do tematu. Okazało się, że trochę doświadczona minionymi przygodami intuicja nas nie zawiodła. Nagle sześć zaczęło oznaczać 6000 rubli (600zł), czyli nasz 3 albo nawet 4-dniowy budżet. Słowem za drogo i z taką informacją poprosiliśmy o wysadzenie nas przy najbliższym sklepie. Najbliższy naszemu kierowcy nie pasował, więc zawiózł nas do innego, wedle swojego uznania. Kiedy wysiadaliśmy powiedział, że i tak jedzie w interesującym nas kierunku i może nas podwieźć do najbliższej osady. Za darmo, czyli jak się po chwili okazało za 1000 rubli (przelicznik bez zmian). W odpowiedzi na tą kuszącą propozycję szybko się ewakuowaliśmy. Kiedy walczyliśmy z ostatnim plecakiem, którego pasek złośliwie utknął gdzieś w blaszanej tapicerce tablety kierowca wycenił nasz niespełna 10 -minutowy przejazd na 200 rubli. Zapłaciliśmy mu szczerym słowiańskim uśmiechem i pozostaliśmy na miejscu dumni, że nie daliśmy się zrobić w konia. Dumni i bladzi, bo przez moment zastanawialiśmy się czy nie pojawi się ponownie w towarzystwie kilku uczynnych kolegów. Stara prawda o zmienności nastawienia wraz z pojawieniem się turysty z potencjalną monetą sprawdziła się w stu procentach.

Ruch na drodze, czyli szerokim na kilka metrów wyboistym klepisku był praktycznie żaden. Nie było wyjścia, ruszyliśmy zatem z buta z typową dla nas myślą przewodnią "jakoś to będzie". I było, nawet lepiej niż jakoś. Oczywiście dzięki ludziom. Otwartym, ciekawym nas i bardzo gościnnych rybakom, którzy zatrzymali się przy nas już na 6 km naszego spaceru. Zapakowaliśmy się na pakę królującej na tutejszych drogach tablety i owiani zapachem świeżych ryb umościliśmy sobie siedziska na czym się dało. Jeszcze dobrze nie nacieszyliśmy się z naszego nowego tempa przemieszczania, kiedy kierowca z typowym dla subtelnej konstrukcji UAZa wyczuciem wcisnął hamulec. Powodem był sklep i konieczność zaopatrzenia się w piwo. Byłoby niegrzecznie wyłamać się, więc poszliśmy w ślady naszych wybawicieli. Dodatkowo kupiliśmy jeszcze dziękczynną butelką, której przyjęcia, ku naszemu zdziwieniu, odmówili. Może nie chcieli po drodze, tłumaczyliśmy sobie gapiąc się na wyjątkowo piękny, kiczowaty niemalże zachód słońca. Po jednym z podjazdów nastąpiło kolejne hamowanie. Po nim okienko dzielące nas od szoferki otworzyło się  i wypełnił je złoty uśmiech kapitana. Nastąpiła prezentacja, uściski dłoni i co najważniejsze padło hasło "nada bryzgać". Bryzgać czyli oddać hołd pamięci przodków przy pomocy alkoholu i skomplikowanego rytuału moczenia w nim końcówki serdecznego palca i strząsaniu kropel na cztery strony świata (na Małe Morze, Duże Morze, Skałę Szamana i coś czwartego czego nazwy nie wyłapałem). Tak doniosły obrządek wymaga należytej oprawy. Pojawił się nawet kieliszek, którego rolę pełnił odkręcony i opróżniony z co grubszych paprochów klosz od wewnętrznej lampki w kabinie kierowcy. Po drodze bryzgaliśmy jeszcze trzy razy.
Spędziliśmy noc pod gościnnym dachem rybaków. W ich zapomnianej przez Boga i sanepid chacie zostaliśmy ugoszczeni jak przyjaciele. Poczęstowani wódką (którą polewali nam, sami pijąc minimalnie, bo jutro do pracy - na lód), chlebem, cebulą, słoniną i blinami z bulionem. Bulion okazał się wodą, w której gotowane były pierogi, doprawioną śmietaną i pieprzem do smaku. Niebo w gębie. Dostaliśmy też propozycję zostania dłużej lub przynajmniej ponownej wizyty w drodze powrotnej.
Nie wiem jak u Was z wiarą w ludzi. U mnie dobrze, a takie wieczory i noce tylko utwierdzają mnie w takim podejściu.

    Bryzganie w kiczowatej oprawie

    Tableta, rybacy i nasz lokal w tle

Po piąte opisy przyrody:
W zasadnie to co widzieliśmy możliwie wiernie oddają zdjęcia w poście pt. "Syberia - podsumowanie obrazem pisane".
Cóż dodać? Blisko 20 km spacer po największym lodowisku świata uświadomił mi, że mam mięśnie w miejscach, o które zupełnie bym się nie podejrzewał. Udowodnił jak myląca jest odległość w tak monotonnym i płaskim ternie. Pokazał jak wielka jest rola psychiki, zarówno wpierająca jak i paraliżująca, wyłapująca każdy odgłos trzeszczącego lodu. 
Tajga szybko zweryfikowała moje pojęcie o gęstości lasu i planowanym tempie podróży. Doszliśmy do takiego momentu, że zrobiliśmy inwentarz naszych zapasów żywnościowych licząc się z tym, że szybko do ludzi to my nie dojdziemy.
Sajany zachwyciły mnie i w głowie nadałem im etykietę najpiękniejszego pasma górskiego jakie do tej pory widziałem. I do tego jeszcze przeze mnie, przez nas niezdobytego, więc...

A w temacie opisów przyrody, kto je lubi w książkach? Ja nie przepadam, opuszczę więc tą pisaninę. Jedźcie i oglądajcie, bo jak mówi reklama "naprawdę warto".

    Inwentaryzacja racji żywnościowych

Po szóste"prawie robi wielką różnicę":
Pamiętacie jak pisałem, że w ciągu niespełna trzech tygodni załatwiliśmy wszystko, w tym wizy i bilety. Dało się, tylko wkradł się nam mały błąd. Bilety powrotne mieliśmy na 26 kwietnia, a wizę tylko do 25. Jeden dzień, prawie nie ma różnicy. W Rosji "prawie" robi wielką różnicę.

Czas zatem na opowieść o walce z biurokracją, czarną damą i coraz bardziej realnym widmem deportacji. Naszym przewodnikiem po tym zawiłym temacie był Grzybu, on też najciekawiej dla słuchacza baja o tym zdarzeniu. Zatem, Grzybu napisz jak było...


wtorek, 8 maja 2012

Syberia - podsumowanie obrazem pisane

Czyli kilka zdjęć. Było ponad 900, doświadczenie podpowiadało, że żaden oglądacz nie zniesie więcej niż 100. Mimo starań i kilku selekcji wyszło prawie 200. No ale w końcu to były 3 tygodnie walki z naturą, biurokracją, sobą i czynnikami zewnętrznymi :)




Powoli pisze się opis całości, ale główna treść tego zdania zawarta jest w słowie "powoli" :)

Miłego oglądania

maciek

środa, 25 kwietnia 2012

Mydło wszystko umyje...

Jutro wylot. Chyba. Jest jeszcze cień szansy/obawy, że będzie deportacja. O tym w kolejnym odcinku, jak już wszystko będzie jasne i pewne. W ramach zyskania uwagi napiszę tylko, że luz i improwizacja nie zawsze idą w parze z urzędowym, wręcz wojskowym podejściem do "klienta".

Skoro wylot, to powrót do cywilizacji. Nagle wagi nabrało zagadnienie higieny osobistej. W końcu w samolocie nie da się otworzyć okien. Zatem prysznic. Tylko jak i gdzie? Przecież taki zwykły z kafelkami, duperelkami, zimną wodą osobno i dywanikiem nie bardzo pasuje do naszej włóczęgi. Tu z pomocą przybył Danzan, nasz przewodnik z ostatnich dni wyprawy. Po nocy spędzonej w małej typowo syberyjskiech chatce zaproponował "tiopłyj dusz". Dodatkowo kusił obietnicą, że to tuż, tuż za rogiem. I rzeczywiście było tuż, tuż za rogiem, tyle że syberyskim. W tych przestrzeniach oznacza to 30 kilometrów jazdy lokalnymi drogami, które bardzo szybko leczą z narodowej tendencji do narzekania na nawierzchnie i oznakowanie.

Na miejscu Danzan zapytał "chcecie prysznic czy wolicie wannę?". W innych okolicznościach (czyt. składzie) wanna byłaby bardzo kusząca. W naszej jednolitej grupie przedstawicieli płci mniej pięknej zdecydowanie postawiliśmy na prysznic. Tu powinienem w piękny i kwiecisty sposób opisać okolicę i coś co miejscowi nazywają kurortem. Poświęcić kilka słów temperaturze wody i otoczenia. Zgrabną metaforą oddać nasze szczęście i czystą rozkosz jakiej doświadczyliśmy. Powinienem, ale tego nie zrobię. Zwyczajnie nie czuję się na siłach tych fizycznch i intelektualnych, żeby słowami oddać to:












Potem udaliśmy się jeszcze na spontaniczne "ruskie safari", czyli prejażdżkę na pace gruzawika. Celem były wody lecznicze. Tak oto dopełniliśmy nasz dzień odnowy biologicznej.

A wszystko to u podnóża pasma górskiego Sajany, najpiękniejszego jakie w życiu widziałem.





maciek
pisane w drodze, na kolanie

Location:Irkuck,Rosja